Polska po 2015 roku: populizm – autorytaryzm – demokracja

Polska po 2015 roku: populizm – autorytaryzm – demokracja

Jak ujmują to dwaj wybitni politolodzy Juan Linz i Alfred Stepan, by porządek polityczny był demokratyczny, nie wystarczy, że władza pochodzi z wolnych i uczciwych wyborów, tj. że ma demokratyczny rodowód i mandat.
Władze muszą tak naprawdę działać w granicach demokratycznych zasad określonych przez konstytucję i przepisy prawa: „Żadnego reżimu nie można nazwać demokracją, jeżeli rządzący nie sprawują władzy w sposób demokratyczny. Jeśli władze wybrane w wolnych wyborach (nieważne, jak dużą większością głosów) łamią konstytucję, gwałcą prawa jednostki i mniejszości, zakłócają prawne działania ciał ustawodawczych, czyli nie zachowują zasad obowiązujących państwo prawa, ich rządy nie są demokratyczne” [1].

Wszystkie trzy przypadki łamania zasady rządzenia w granicach prawa wymienione przez Linza i Stepana występują w Polsce: zacytowany fragment dokładnie odzwierciedla aktualną sytuację w kraju. Władza polityczna, zarówno formalna, jak i nieformalna – w tym faktyczny przywódca Jarosław Kaczyński – naruszała konstytucję wielokrotnie; prawa jednostek i mniejszości były deptane (na przykład poprzez politycznie dyskryminacyjną ustawę o zgromadzeniach oraz poprzez ustawę umożliwiającą policji naruszanie prywatności; obydwie te ustawy powstały przy rozbrojonej kontroli konstytucyjnej), a prawne działanie legislatury zostało naruszone poprzez polityczne przejęcie parlamentu przez większość polityczną, która dla celów praktycznych zakneblowała opozycję i uniemożliwiła normalną debatę nad proponowanymi ustawami.

Z tej przyczyny, przynajmniej w odniesieniu do Polski, trudno zastosować formułę Casa Mudde’a, że „w istocie, wzrost populizmu to nieliberalna demokratyczna reakcja na dziesięciolecia niedemokratycznej polityki liberalnej” [2]. Mudde uważa, że atrakcyjność populizmu to reakcja na transfer władzy na instytucje ponadnarodowe (jak Unia Europejska czy Międzynarodowy Fundusz Walutowy), a także krajowe organy niewybieralne, jak banki centralne i sądy, ale lekceważy fakt, że ten transfer władzy miał często demokratyczne wsparcie. Od postrzegania populizmu jako zjawiska wywołanego nadmiarem demokracji liberalnej bliższe prawdy będzie zatem postrzeganie go jako reakcji na deficyt demokracji: nie za dużo jej było, tylko za mało. Doprowadziło to do zwycięstwa ugrupowania, które nominalnie afirmowało demokrację i prawo (w końcu Jarosław Kaczyński nigdy nie obiecywał zniszczenia systemu sądownictwa, niszczenia rządów prawa, ograniczania prawa do zgromadzeń itd.), jednocześnie przekonując swój elektorat, że jest bardziej wrażliwy na tradycyjne wartości i problemy społeczne, w tym – choć tak tego oczywiście nie nazwano – lęki, obawy i paranoje. Sięgnięto do ciemnej strony ludzkiej natury, której zapędy są podsycane oraz dostrajane i przedstawiane jako ostateczne zwycięstwo prawdziwej demokracji nad liberalnymi, kosmopolitycznymi elitami.

Demokratyczny składnik ruchów populistycznych zawsze był wątły. Pogląd, że populizm ma charakter nie liberalny, ale demokratyczny (być może nawet hiperdemokratyczny), jest mylący, bo nieliberalne tony populizmu – szczególnie naruszanie praw mniejszości i likwidacja kontroli konstytucyjnej – osłabiają demokrację. Populiści często biorą na cel instrumenty procesu wyborczego, w tym jego instytucje (komisje wyborcze, sądy zajmujące się sprawami wyborczymi) i ordynację wyborczą (granice okręgów, długość kadencji itd.), by utrudnić opozycji usuwanie populistów ze stanowisk. To osłabia demokrację, nawet w najwęższym rozumieniu jako możliwość zmiany partii u władzy. Niektórzy badacze czynią rozróżnienie pomiędzy naturą populizmu i jego prawdopodobnymi skutkami; mówi nam się, że jego natura jest demokratyczna, ale skutki sprawiają, że trudno jest utrzymać demokrację. Nie jest to jednak przekonujące: natura populizmu (na przykład widziana poprzez motywacje populistów), o ile możemy odgadnąć prawdziwe intencje populistów, często odsłania niechęć do procedur demokratycznych i pragnienie zbudowania scentralizowanej, monolitycznej struktury władzy, jak widać to wyraźnie na przykładzie fascynacji Kaczyńskiego jednym, pozakonstytucyjnym ośrodkiem podejmowania strategicznych decyzji politycznych („centralny ośrodek dyspozycji politycznej”). Nie ma powodu, by przypisywać populistom en bloc dobre, demokratyczne motywacje.

Bardziej ogólnie, poprzez odrzucenie skutecznej kontroli, populiści osłabiają poddawanie demokratycznej polityki konstytucyjnym zasadom gry. Co więcej, odmawiając równego statusu moralnego członkom grup, którymi pogardzają, jak ostatnio migrantom, islamistom, Latynosom (w USA), ateistom czy po prostu konkurentom politycznym, uderzają w wartość równości politycznej będącej sercem demokracji. Legitymacja rządów większości wywodzi się właśnie z wartości równości politycznej, której służą (metoda głosowania przyznająca równą wartość każdemu głosowi wyborcy), a jeśli wartość ta nie jest zachowana, zasada rządów większości traci swe normatywne znaczenie. Szeroko dostrzegalna tendencja do charakteryzowania współczesnego populizmu jako fundamentalnie demokratycznego, albo przynajmniej nie niedemokratycznego, jest zatem wysoce wątpliwa – to arytmetyczna, czysto większościowa koncepcja demokracji. Ignoruje ona fakt, że liberalne filary demokracji – ochrona praw jednostki, utrzymanie kontroli i konstytucjonalne ograniczenia polityki – są niezbędne dla procesu demokratycznego. Ignoruje ona także wstręt prawicowych populistów do demokracji przedstawicielskiej oraz ich dążenie do komunikowania się bezpośrednio z narodem jako całością, z pominięciem instytucji przedstawicielskich.

Dzieje się tak częściowo dlatego, że różne instytucje przedstawicielskie postrzegane są – i lekceważone – jako służące raczej interesom elit niż zwykłym ludziom. Co ważniejsze, zdaniem populistów to właśnie mechanizm reprezentacji, który wykrzywia prawdziwą wolę ludu i wprowadza irytującego pośrednika między rządzących i naród, zakłóca prawdziwą demokrację. Populiści wolą proste rozwiązania, w których alternatywy zredukowane są do czarno-białych historii, a także rozwiązania szybkie, czego przykładem jest niezwykłe tempo przepychania głównych ustaw w Polsce pod rządami PiS. Tymczasem prostota i pośpiech to zakwestionowanie natury procesu reprezentacji, który wymaga kompleksowych negocjacji, prowadzących do znalezienia optymalnych agregatów rozbieżnych preferencji i sprzecznych wartości. Ponowne rozważenie tymczasowych ustaleń, poprawek do propozycji, znajdowanie najlepszych odpowiedzi na kontrpropozycje, eksperymenty myślowe, argumenty „adwokata diabła” itd. – wszystko to składa się na codzienną treść procesu reprezentacji. Reprezentacja nie jest po prostu odzwierciedleniem istniejącego rozkładu aktualnych preferencji, ale trudnym procesem znajdywania najlepszych rozwiązań. Demokracja przedstawicielska w najlepszym wydaniu oferuje wachlarz możliwości reprezentantom narodu, by wzajemnie uważnie się słuchali, i pozwala na to, by zostali przekonani przez argumenty rozmówców. To musi oznaczać przynajmniej względną wolność od ścisłej dyscypliny partyjnej.

Nic takiego się nie dzieje, nawet w przybliżeniu, w legislaturach zdominowanych przez populistyczną egzekutywę. Przeciwnie, populizm prowadzi do centralizacji władzy, bo egzekutywa postrzegana jest jako najdoskonalsze ucieleśnienie jednolitej woli politycznej homogenicznego społeczeństwa. Stąd wstręt wobec podziału i rozproszenia władzy, tak charakterystyczny dla idei państwa według Jarosława Kaczyńskiego.

Inną uderzająco niedemokratyczną cechą prawicowego populizmu jest jego wykluczająca natura, nie tylko wobec nie-obywateli (potencjalnych imigrantów), ale też tych obywateli, których nie uważa się za prawdziwych Polaków, Węgrów itd. (lub tych, których w pamiętnej wypowiedzi Jarosław Kaczyński nazwał obywatelami gorszego sortu) i którzy nie zasługują na to, by należeć do narodu ze względu na swoją tożsamość, poglądy i postępowanie. Ta chęć wykluczania w populizmie to nie jest cecha przypadkowa, ale nieodłączna, typowa dla populizmu jako takiego: jeśli populiści twierdzą (a robią to często), że mówią w imieniu całego narodu, muszą jakoś rozwiązać kwestię nieuchronnego zderzenia swoich żądań z widoczną obecnością tych, którzy nie identyfikują się z ich programem – i rozwiązują ją, wyrzucając inaczej myślących poza nawias społeczeństwa. W konsekwencji populiści są przeciwnikami pluralizmu, nie tylko w swej politycznej filozofii, ale także w podejściu do instytucji, które muszą czynić rozróżnienie między „prawdziwymi” i „fałszywymi” Polakami (Węgrami, Czechami itd.). Liczą się tylko interesy, preferencje i tożsamość tych „prawdziwych” (albo, w słabszej wersji populizmu, interesy „prawdziwych” liczą się bardziej). To właśnie trzon populizmu: populiści zapewniają swoich zwolenników, że są jedynymi nosicielami prawdy, i lekceważą oponentów jako nienależących do tej samej rzeczywistości politycznej. W systemie pluralistycznym dialog, kompromis, polityka negocjacji – wszystko to jest konieczne, bo istnieje inna partia, z którą można prowadzić dialog; polityka populistyczna jest jednostronna, prowadzi monolog. W paradygmacie antypluralistycznym dialog i kompromis zastępuje zwycięzca, który bierze wszystko, ponieważ w swoim mniemaniu uosabia jednolity interes narodu.

Niechęć do systemu przedstawicielskiego, wykluczanie innych, antyegalitaryzm, antypluralizm… Jak wiele z demokracji zgodnej z warunkami współczesnego świata (w którym ważny jest pluralizm i różnorodność oraz rosnąca potrzeba włączania) zostanie, kiedy weźmie się pod uwagę wszystkie właściwości populizmu? Mówiąc bez ogródek: właściwie co jest demokratycznego w nieliberalnej, wykluczającej i antypluralistycznej „demokracji”? Można przypomnieć, że Fareed Zakaria w swoim klasycznym artykule, kiedy szkicował różnicę pomiędzy demokracją tout court i liberalną demokracją, zrobił zastrzeżenie do opisu klasycznej, po prostu wyborczej demokracji: „Oczywiście wybory muszą być otwarte i uczciwe, a to wymaga pewnej ochrony wolności wypowiedzi i zgromadzeń” [3]. Wiele znaczy tutaj słowo „pewnej”. Ochrona swobody wypowiedzi i zgromadzeń rozciąga się na pewne inne wolności także niezbędne w procesie demokratycznym, takie jak wolność wyznania i prawo do prywatności.

Poziom ochrony tych wolności ma znaczenie, tak samo jak niezawisłość sądów i stabilność kontroli konstytucyjnej w utrzymywaniu stosowania tych uprawnień w zgodzie z ustalonym konstytucyjnym znaczeniem.

Z całą pewnością potrzebujemy terminologii zachowującej rozróżnienie pomiędzy autokracją, której zależy na powszechnym poparciu, i autokracją, która opiera się na nagiej sile i opresji. Pojęcie populizmu może tę różnicę zachować. Ale nie jest tak, że mamy dwie jednakowo prawidłowe koncepcje demokracji: liberalną i nieliberalną. Nieliberalna demokracja nie przetrwa jako system demokratyczny, bo proces demokratyczny zakłada ochronę liberalnych praw. Bez nich demokratycznie wybranej większości politycznej bardzo łatwo jest wypaczyć ten proces – do tego stopnia, że ugrupowania, które zdobędą większość w przyszłości, nie będą w stanie zdobyć statusu politycznego, który zapewni im rządzenie. Przynajmniej w tym sensie rządy większości bez praw wolnościowych raczej się nie utrzymają. Liberalna demokracja nie jest zatem jedną z wielu możliwych interpretacji demokracji, ale złożoną koncepcją, w której zarówno przymiotnik, jak i rzeczownik opisują dwa powiązane ze sobą warunki wstępne obowiązujące wzajemnie (podobnie jak w wyrażeniu „wolna wola” przymiotnik „wolna” nie ogranicza zakresu rzeczownika, ale raczej wzmacnia jego znaczenie). Najlepszy filozoficzny wyraz tego powiązania, jaki znam, przedstawił Jürgen Habermas. Mówi on o intuicji, że „z jednej strony obywatele potrafią czynić odpowiedni użytek ze swej publicznej autonomii, tylko jeśli są wystarczająco niezależni na podstawie swej chronionej, prywatnej autonomii; z drugiej strony oparte na konsensusie regulacje ich prywatnej autonomii są adekwatne tylko wtedy, jeśli robią odpowiedni użytek ze swej politycznej autonomii jako pełnoprawni obywatele” [4].

Intuicja, o której mówi Habermas, wyjaśnia, dlaczego demokracja (w której obywatele czynią użytek z autonomii publicznej czy też „wolności starożytnych”) jest niemożliwa bez silnej ochrony praw jednostek („wolność współczesnych”) i dlaczego wzajemne powiązania są „wewnętrzne” dla obydwu. Tak jak nie ma prawdziwie demokratycznego procesu bez liberalnych zabezpieczeń, liberalne prawa nabierają społecznie uzasadnionego znaczenia w kontekście demokratycznych rozważań, włączając w nie prawną interpretację dokonywaną na tle szerszego demokratycznego systemu rządów.

Być może pojęcie „autokracji plebiscytowej” lepiej nadaje się do opisu państwa, jakie wedle wszelkiego prawdopodobieństwa powstaje pod rządami PiS-u: z odbywającymi się z wielką pompą regularnymi wolnymi wyborami, choć niekoniecznie uczciwymi z powodu pewnych ograniczeń uprawnień demokratycznych, takich jak restrykcje dotyczące zgromadzeń i mediów, z różnymi sposobami delegitymizowania opozycji, z bezwstydną propagandą prorządową w mediach publicznych i z upolitycznieniem instytucji, które zarządzają procesem wyborczym. Jeśli rząd kontroluje wszystkie aspekty rządzenia krajem i zdusza opozycję oraz pluralizm w mediach, wybory stają się plebiscytem na rzecz rządzących elit lub przeciwko nim. Nie ma jednak odpowiedzialności i poddania rządu skutecznym konstytucyjnym ograniczeniom pomiędzy wyborami (co sprawia, że system jest niedemokratyczny, z wyjątkiem krótkich epizodów wyborczych).

Plebiscyty wyborcze w takim państwie dotyczą tego, czy elektorat akceptuje lekceważenie konstytucji przez władze w okresach pomiędzy wyborami. Zapewniając szczodre świadczenia socjalne oraz rozbudowany system opieki i przywilejów, a także poczucie dumy oparte na silnie nacjonalistycznej retoryce (tu wykorzystuje się strach przed imigrantami), rząd przedstawia wyborcom faustowską ofertę rozmaitych korzyści w zamian za utrzymywanie rządu u władzy, pomimo jego działań niezgodnych z konstytucją. Część tej umowy dotyczy likwidacji silnych, niezawisłych sądów, bo takie sądy są przeszkodą dla partii, która kontroluje wszystkie aspekty rządzenia krajem i nie przewiduje szybkiej porażki wyborczej – do czego takie sądy mogłyby się przyczynić. To potwierdza obserwacje wielu badaczy, że sądy są silne, kiedy zachodzi ostra rywalizacja pomiędzy współzawodniczącymi siłami politycznymi, a słabe, kiedy dochodzi do silnej kontroli przez jedną, dominującą partię. Ostatni scenariusz wyznacza kierunek, w którym dziś szybko ewoluuje – można by powiedzieć, że się degeneruje – system w Polsce.

Taką diagnozę utrudnia być może fakt, że polska transformacja następuje bez rewolucyjnej retoryki i bez bezpośredniego niszczenia instytucji. Zwycięzcy nie posługują się rewolucyjną retoryką – nie ma tu utopijnych wizji – zamiast tego mamy systematyczne przejmowanie jednej instytucji po drugiej przez kadry lojalne wobec PiS-u, a zwłaszcza wobec przywódcy partii. Nie znamy finalité tego ruchu – albo przynajmniej nie mówi nam się tego. Być może żadnego nie będzie, być może liczy się tylko sam fakt nieograniczonej władzy, a może też będzie wiele rozmaitych finalités, do których dążyć będą różne frakcje rządzących elit. Trajektoria PiS-owskich reform to niepowstrzymany ruch w stronę kolonizacji państwa. Ale oprócz banałów o przywróceniu godności ciężko pracującym ludziom, nie ma wielkiego projektu, który napędzałby u nas rewolucyjną (lub – jak kto woli – kontrrewolucyjną) gorliwość PiS-u. Osłabianie się demokracji w Polsce pozbawione jest ideologicznego modelu. Ma za to odstręczające podejście, pewną szczególną wrażliwość. Mówiąc dosłownie: polskie instytucje nie są rozmontowywane czy niszczone albo demolowane. Zamiast tego są wydrążane z treści, pozbawiane znaczenia i opróżniane: ich sens i znaczenie uzasadniające ich wartość ginie, a pozostaje pusta skorupa. Obserwator może ulec iluzji, że wszystko jest jak dawniej, podczas gdy faktycznie instytucje są całkowicie skolonizowane przez partię rządzącą.

Wojciech Sadurski

Wojciech Sadurski – prawnik, profesor Europejskiego Instytutu Uniwersyteckiego we Florencji i Uniwersytetu w Sydney, profesor nadzw. UW, publicysta, komentator polityczny. Zajmuje się m.in. teorią i filozofią prawa, filozofią polityczną, teorią sprawiedliwości, liberalizmem i prawem konstytucyjnym. Wykładał na uniwersytetach w Melbourne (1983–1985) i Sydney (1985–1993), w Yale Law School (1983–1984), Cornell University School of Law w Ithaca, N.Y., USA (1995–1996) i Saint Louis University School of Law (1998) oraz był dziekanem Wydziału Prawa Europejskiego Instytutu Uniwersyteckiego (2003–2006). Jest członkiem m.in. australijskiej Akademii Nauk Społecznych, Australijskiego Towarzystwa Filozofii Prawa (którego był sekretarzem generalnym i prezesem), pełnił funkcję sekretarza generalnego (1987–1991) i członka Komitetu Wykonawczego (1995–1999) Międzynarodowego Stowarzyszenia Filozofii Prawa i Filozofii Społecznej. Zasiada w Radzie Programowej Centrum Myśli Polityczno-Prawnej im. Alexisa de Tocqueville’a. Jest też członkiem kolegiów redakcyjnych m.in. „Sydney Law Review”; „Hong Kong Law Journal; Politics, Philosophy and Economics”; „Journal of Political Philosophy”. Od 2017 roku – członek rady programowej Archiwum im. Wiktora Osiatyńskiego.

Od autora:
Niniejszy esej jest oparty na 9. rozdziale mojej książki Poland’s Constitutional Breakdown, Oxford University Press 2019.

Przypisy:
[1] Juan J. Linz, Alfred Stepan, Toward Consolidated Democracies, Journal of Democracy 1996, 7/2:14–15.
[2] Cas Mudde, Europe’s Populist Surge, Foreign Affairs 95 (Nov/Dec 2016):25–30.
[3] Fareed Zakaria, The Rise of Illiberal Democracy, Foreign Affairs 22 (Nov/Dec 1997):25; podkreślenie dodane.
[4] Jürgen Habermas, On the Internal Relation between the Rule of Law and Democracy, European Journal of Philosophy 1995, 3:12–18.

Tekst publikowany na licencji Creative Commons. Uznanie autorstwa 3.0 (prawo przedruku z podaniem autora i źródła)