Autorytaryści z wyboru

Wojciech Sadurski

W marcu 2021 roku, na kilka dni przed tym, gdy rozpocząłem pisanie tego eseju, renomowana grupa ekspertów V-Dem Institute z Uniwersytetu w Göteborgu opublikowała swój nowy roczny raport o stanie demokracji na świecie Autokratyzm szerzy się jak wirus. Raport o demokracji 2021. Oprócz bardziej ogólnych obserwacji, które potwierdzają ponurą tezę zawartą w samym tytule, autorzy zamieścili w raporcie uwagę, że na czele listy krajów, które odnotowały największy spadek, jeśli chodzi o wskaźnik liberalnej demokracji, znajdują się dwa państwa: Polska i Węgry. I wyjaśniają:

Państwa w Europie Wschodniej, takie jak Węgry, Polska i Serbia, kontynuowały swój spadek [w tabeli] po nieustannych atakach na sądownictwo i restrykcjach nałożonych na media i społeczeństwo obywatelskie. (…) I choć Węgry w oczywisty sposób stają się państwem coraz bardziej autokratycznym, to Polska zajęła niechlubne pierwsze miejsce, jeśli chodzi o spadek wskaźnika liberalnej demokracji – po 2015 roku straciła aż 34 punkty procentowe (Raport V-Dem, s. 19).

Moje myślenie o erozji demokracji w dzisiejszych czasach w znacznej mierze ukształtowane jest przez doświadczenia związane z odchodzeniem od demokracji właśnie w tych dwóch krajach: w Polsce i na Węgrzech. Są to dwa państwa, w których rządzącym populistom udało się zdemontować konstytucyjną strukturę liberalno-demokratyczną ustanowioną – z dużym powodzeniem – po upadku komunizmu. Ich przykłady kontrastują z innymi populistami u władzy, którzy działają w ramach istniejących instytucji, zbytnio ich nie niszcząc ani nie zmieniając, jak to ma miejsce w Czechach, Słowenii czy choćby we Włoszech. Zarówno Polska, jak i Węgry są członkami Unii Europejskiej, a transformację postkomunistyczną w obu tych krajach jeszcze kilka lat temu uważano za sukces.

Punktem wyjścia do refleksji nad dzisiejszą erozją demokracji – nie tylko w Polsce i na Węgrzech, ale także szerzej – jest uświadomienie sobie, że mamy tu do czynienia z autorytaryzmem, który ma u swoich źródeł demokratyczną legitymację wyborczą. Szacuje się, że za dwie trzecie przypadków w tzw. trzeciej fali autokratyzacji, która nastąpiła po trzeciej fali demokratyzacji w latach 80. i później, odpowiadają liderzy wcześniej demokratycznie wybrani. W (stosunkowo) wolnych i (stosunkowo) uczciwych wyborach. Ta podstawowa cecha rodzi problemy i dylematy zarówno moralne, jak i poznawcze.

Problemy moralne są oczywiste: te rządy, do których my (liberałowie) odczuwamy niechęć, są rządami z woli ludu wyrażonej przy urnie wyborczej. Ci wyborcy to nasi współobywatele. Jeśli więc mieszkamy w jednym z tych krajów, musimy zmierzyć się z faktem, że nasi rodacy – i to w dużej liczbie – dokonali wyboru, którego zdecydowanie nie cenimy. I nie jest to po prostu niezgoda, ale prawdziwy brak szacunku, a nawet odraza wobec decyzji wyborczych, które wyniosły złych ludzi do władzy. Skutkiem tego jest silna polaryzacja polityczna i moralna, wykraczająca daleko poza rutynowy spór polityczny, a my, liberalni demokraci, jesteśmy aktywnie zaangażowani w budowanie i konsolidację tego podziału.

Oczywiście w codziennej praktycznej retoryce demokracji mamy duży repertuar argumentów, takich jak: „większość niekoniecznie ma rację” lub: „demokracja to nie tylko kwestia statystyki czy liczenia głosów” albo (to argument emocjonalny i tylko częściowo prawdziwy): „Hitler także doszedł do władzy wskutek demokratycznych wyborów” – jednak żaden nie wydaje się zadowalający. Nasi rodacy, których wybory tak mocno odrzucamy, nie są tylko „statystyką”. To realni ludzie, z własnym umysłem i sercem, domagający się równego szacunku, jak każdy inny obywatel, liberalny czy nie. A ich ulubieni politycy nie są Hitlerami. Odmawiając im tego szacunku, to my możemy zostać uznani za winnych plemiennego podziału, o który oskarżamy populistów.

Nie będę już snuł rozważań o moralnych dylematach wynikających z demokratycznego rodowodu współczesnego autorytarnego populizmu. Nie pójdę tą ścieżką nie dlatego, że te dylematy są nieistotne; są one zbyt ważne, by można je było opisać w krótkim eseju, a także zbyt ważne, by pozostawić je uczonym konstytucjonalistom. Wymagają uwagi i wrażliwości na innych forach: w dyskusjach społeczeństwa obywatelskiego, w debatach publicznych, w artykułach prasowych, w mediach społecznościowych czy na zebraniach. Zamiast tego skupię się na drugiej kategorii problemów wynikających z wyborczego, demokratycznego rodowodu tego typu autorytaryzmu, a mianowicie na problemach „poznawczych”. Krótko mówiąc, moje uwagi dotyczą czynników, które zaciemniają niedemokratyczne cechy tych reżimów – czynników niewidocznych, nieprzejrzystych, niemal ukrytych.

Pierwszym takim czynnikiem jest to, że w tych przypadkach odchodzenia od demokracji zmiany następują stopniowo, nawet jeśli pojawiają się szybko. W rezultacie nie ma jasnego, łatwego do zidentyfikowania punktu zwrotnego; brakuje cezury pomiędzy demokracją a autorytaryzmem. Ta metoda małych kroków jest sojusznikiem nowych autokratów. Trudno jest zmobilizować demokratycznie nastawionych obywateli do protestu przeciwko czemuś, co samo w sobie nie wydaje się czynnikiem zdecydowanie niszczącym system demokratyczny. Nasz język – język liberalnych demokratów oburzonych tymi fragmentarycznymi zmianami – może się często wydawać nieproporcjonalny i rozdęty w swojej krytyce, a to poczucie niewspółmierności reakcji na przyczyny jest umiejętnie wykorzystywane przez propagandystów na usługach autokratów.

Względna niejasność – a nawet niewidzialność – odchodzenia od demokracji jest potęgowana przez fakt, że prawdziwie destrukcyjny efekt nie jest wywoływany przez poszczególne nowe prawa lub działania rozpatrywane osobno, ale raczej przez to, jak ze sobą współdziałają. To związek między różnymi rodzajami zmian naprawdę niszczy demokrację; mamy tu do czynienia ze skumulowanym skutkiem różnych, pozornie niemających ze sobą nic wspólnego modyfikacji. Każda zmiana legislacyjna rozpatrywana z osobna może wydawać się nieszkodliwa, a nasze protesty mogą brzmieć przesadnie, a nawet paranoicznie. To także jest wykorzystywane przez proautorytarną propagandę: dla każdej ze zmian można znaleźć odpowiednik w systemach bezsprzecznie demokratycznych. („Oskarżasz nas o X? Belgowie też to mają. Albo Kanadyjczycy”). Jednak w owych systemach demokratycznych te cechy, które same w sobie mogą być pod wieloma względami problematyczne, istnieją w kontekście, który ogranicza ich ewentualne negatywne skutki. Natomiast w populistycznym autorytaryzmie kontekst wzmacnia antydemokratyczne skutki tych zmian. Istnieje raczej wzajemne wzmocnienie niż efekt samouodpornienia.

Trzecim czynnikiem względnej niewidzialności erozji demokracji jest to, że wybrane autorytarne władze często działają bez demontażu formalnych instytucji i procedur: zostawiają je, ale całkowicie zmieniają ich funkcje i znaczenie. Instytucje nie przestają istnieć, ale stają się wydmuszkami. Dobrym przykładem jest Trybunał Konstytucyjny w Polsce po 2015 roku. Początkowo (od czasu jego powstania minęły trzy dekady) został powołany do życia jako instytucja par excellence antywiększościowa, której zadaniem była kontrola działań ustawodawczych i wykonawczych w ramach ograniczeń konstytucyjnych (i funkcję tę spełniał dość dobrze, poza okresem do 1989 roku, kiedy miał w dużej mierze charakter pozorny). Jednak pod koniec 2016 roku Trybunał przekształcił się w chętnego pomocnika rządu, sprzyjającego jego
woli, w rzeczywistości zmniejszając koszty polityczne wielu niekonstytucyjnych działań rządu, a ściślej partii rządzącej, a jeszcze ściślej – jej przywódcy.

Czwartym, i ostatnim, czynnikiem wyjaśniającym małą widoczność erozji demokracji w epoce autorytarnych władz mających mandat wyborczy jest nierówne tempo demontażu różnych filarów demokracji. Dla uproszczenia przyjmę, że w pełni rozwinięta definicja demokracji, nawet w jej wąskim, proceduralnym sensie, musi zawierać następujące cztery elementy:

1 wolne, uczciwe i regularne wybory, które wyłaniają rząd zgodny z politycznymi preferencjami większości;

2 prawa obywatelskie i polityczne, zwłaszcza te, które są instrumentami nieskrępowanej komunikacji politycznej, niezbędnej dla demokratycznych wyborów;

3 rozdział lub rozproszenie władzy, które gwarantuje co najmniej, że całej władzy politycznej nie dzierży jedna osoba ani mała grupa osób;

4 rządy prawa, które wymagają od rządzących przestrzegania reguł prawnych, a w szczególności zasad konstytucyjnych, których nie można dowolnie zmieniać, gdy wymaga tego polityczna potrzeba.

Współcześni władcy autorytarni nie atakują wszystkich tych filarów demokracji jednocześnie i z równą intensywnością. Najłatwiej zauważalne i ewidentne są chyba naruszenia filarów (1) i (2), bo nie da się ukryć fałszowania wyborów i łamania praw jednostki (weźmy ostentacyjne oszustwa wyborcze czy więzienia zapełnione przeciwnikami politycznymi). Dla porównania naruszenia filarów (3) i (4) nie są tak oczywiste: ich wykrycie wymaga pewnej wiedzy prawniczej, często niedostępnej nieekspertom, oraz wielkiej znajomości kontekstu. Jednocześnie, jako nieco mniej widoczne, naruszenia te są w istocie bardziej niszczące dla demokracji, ponieważ mają charakter systemowy i uogólniony, dotykają wszystkich instytucji, procedur i praw. Więźniów politycznych można zwolnić z dnia na dzień; znacznie trudniej jest równie szybko i skutecznie doprowadzić do rozproszenia władzy i powrócić do rządów prawa.

Jakie ogólne wnioski można wyciągnąć z opisanego przeze mnie zjawiska, oprócz rytualnego, ale ostatecznie niekonstruktywnego lamentu nad ograniczeniami naszych zdolności poznawczych w obliczu zjawisk, których znaczenie jest niejasne, złożone i kontekstowe? Być może najważniejszą lekcją, jaką można sformułować, jest definitywny koniec paradygmatu „przejścia”. Paradygmat „tranzycjonalny” (przepraszam za nieładny anglicyzm), który tak wielu z nas wyznawało w latach 90. i później, opierał się na optymistycznej prognozie, że po upadku komunizmu, apartheidu, reżimów wojskowych w Ameryce Łacińskiej czy autorytarnych systemów w Azji Wschodniej wszystkie nowo powstałe demokracje wyborcze powoli, ale nieuchronnie ruszą w kierunku bardziej odpornych, solidniejszych form demokracji. Wierzyliśmy, że solidnie zainstalowano mechanizmy, dzięki którym nastąpi samonapędzający się i stały ruch w kierunku silniejszej reprezentacji interesów obywateli, wyższy poziom partycypacji politycznej wykraczający poza zwykłe głosowanie, zmniejszenie nadużyć i naruszenia prawa przez polityków, konsolidacja partii politycznych, wybory o niezaprzeczalnej legitymacji i uczciwości, wyższy poziom zaufania publicznego do instytucji oraz coraz silniejsze działanie instytucjonalne aparatów państwowych. Wielu z nas pomyślało (używam pierwszej osoby liczby mnogiej, ponieważ sam biję się w piersi), że te stany przejściowe zagwarantują nie tylko wolne i uczciwe wybory i wzmocnią rządy wyłonione w wyniku tych wyborów, ale także uzyskają odporne i skuteczne instytucje i procedury, które zapewniają prawa obywatelskie i polityczne, zdecydowany podział władzy oraz praworządność, której zwieńczeniem jest niezależność sądów.

Widzimy teraz, jak naiwne były te przewidywania. W porównawczym prawie konstytucyjnym niewiele się obecnie mówi o „przejściowym konstytucjonalizmie” lub „przejściowej demokracji”. Raczej słyszymy o „autokratyzacji, która szerzy się jak wirus”, jak głosi raport, który zacytowałem na początku. Niektóre kraje osiągnęły imponujący poziom demokracji konstytucyjnej, po czym nastąpił w nich regres (Polska, Węgry); niektóre nawet tam nie dotarły, lecz zatrzymały się na mało satysfakcjonującym płaskowyżu, nie stając się ani państwami konwencjonalnie opresyjnymi, ani zdecydowanie demokratycznymi. I mogą pozostać na tym płaskowyżu dość długo. To oczywiście nie wyklucza możliwego szczęśliwego rozwoju w kierunku ulepszonej demokracji: „konkurencyjny autorytaryzm” lub „demokracja wyborcza” (niezależnie od tego, którą etykietę dla takich systemów hybrydowych wybierzemy) są z natury niestabilne. Ale wraz ze skonsolidowaniem się autorytarnego populizmu, zwłaszcza gdy wejdzie on w drugi cykl wyborczy swoich rządów (jak niestety stało się w przypadku Polski i Węgier, ale też np. Wenezueli), a potem trzeci, czwarty… itd., osunięcie się demokracji nieliberalnej w nieliberalną niedemokrację jest bardziej prawdopodobne niż dalszy ruch w kierunku demokracji liberalnej.

Nic dziwnego, że istnieje prawdopodobieństwo, że takie umocnione populizmy będą dążyć do konsolidacji autokracji. Populistyczne władze dysponują wieloma mechanizmami, dzięki którym nieustannie manipulują polem gry na swoją korzyść. Mogą przeciągać na swoją stronę coraz więcej zwolenników poprzez politykę przekupstwa, klientelizmu i korupcji; posługują się narzędziami państwowej lub przyjaznej rządowi propagandy, by w świadomości wyborców wzmocnić kulturę populizmu, wydatki socjalne dostosowują do potrzeb wyborców w kluczowych okręgach wyborczych, a co chyba najważniejsze: upływ czasu niszczy zbiorową pamięć społeczeństwa o normach i praktykach demokratycznych.

Ale nie chcę kończyć tego eseju tak ponurą nutą. Na całym świecie widać również dobre przejścia od rządów populistycznych do demokracji, jak we Włoszech po Berlusconim, w Ekwadorze po Correi, w Boliwii po Moralesie czy w Peru po Fujimorim. Populizm zostaje często wchłonięty przez inne, bardziej mainstreamowe partie, które z powodzeniem budują swój elektorat, przyswajając narracje i programy populistów (jak choćby Mark Rutte, premier Holandii). To, czy takie wchłonięcie populistycznego programu przez niepopulistów jest toksyczne dla kultury politycznej systemu jako całości, z pewnością zależy od wielu czynników, innych w każdym kraju, więc trudno byłoby czynić tu jakieś uogólnienia. Wiele będzie zależeć od faktycznego odejścia (politycznego lub naturalnego) charyzmatycznego populistycznego przywódcy. Populizm nie znika, ale ulega rozproszeniu, udomowieniu i rozbrojeniu. Dopóki nie zakaża śmiertelnie tych, którzy wchłaniają te programy wraz z ideologią nienawiści i wykluczenia, taki scenariusz może się okazać znośnym „scenariuszem B”. Musimy nauczyć się z tym żyć, choć wydaje nam się to nieprzyjemne.

Równie dobrze tak może wyglądać przyszłość populistycznych reżimów środkowoeuropejskich wymienionych w tym eseju. Okopywanie się i trwanie autorytarnego populizmu nie jest nieuniknione. Jak pisał Leszek Kołakowski: „Nie, walka między diabłem a Bogiem w historii nie jest wesołym widowiskiem. Jedyne pocieszenie stanowi dla nas fakt, że nie jesteśmy biernymi obserwatorami lub ofiarami tych zmagań, lecz w równej mierze ich uczestnikami i że zatem los nasz decyduje się na boisku, na którym poruszamy się i gramy” [tłum. Wiktor Nowotny]. A świadomość natury populistycznych reżimów autorytarnych, takich jak te, które obserwuje
my obecnie w Polsce i na Węgrzech, może pomóc ich przeciwnikom w zastanowieniu się nad kształtem „boiska, po którym się poruszają”.