Negacjonizm przeciw ludzkości

Krzysztof Pomian

Na ten temat wszystko już chyba zostało powiedziane. Czyż trzeba przypominać Morderców pamięci Pierre’a Vidala-Naqueta i całą bibliotekę poświęconą negacjonizmowi: jego historii w różnych krajach, jego protagonistom jednostkowym i zbiorowym, jego konszachtom politycznym, jego motywacjom, rozbiorowi argumentów, jakie przywołuje, i demaskowaniu zabiegów, jakich używa, by zyskać posłuch? Prace zapełniające tę bibliotekę traktują przede wszystkim o negowaniu tego przykładowego niejako ludobójstwa, jakim była zagłada Żydów – o negowaniu, któremu interesujące nas zjawisko zawdzięcza swą nazwę. Jest to w pełni uzasadnione wyjątkową grozą tego, co wydarzyło się podczas II wojny światowej w obozach śmierci, gettach i innych miejscach masowego mordu. Jest to nadto uzasadnione bezprecedensowym zasięgiem tej zbrodni, która poraziła niemal całą Europę, pomijając Wielką Brytanię i kilka krajów neutralnych, i dokonała na niej okaleczających amputacji dotkliwie odczuwanych do dziś. Jest to wreszcie uzasadnione niekiedy utajonym, niekiedy jawnym trwaniem antysemityzmu, który dodaje do swego zasobu trucizn toksyny negacjonistycznych oficyn. Poprzestawanie na tym byłoby jednak intelektualnie niezadowalające i moralnie nie do przyjęcia.

Turcy negują zaciekle ludobójstwo, którego ofiarą padli Ormianie; nieprzejednani obrońcy Związku Sowieckiego negują ludobójczy charakter głodu na Ukrainie spowodowanego polityką Stalina; część prawicy japońskiej odmawia uznania „gwałtu na Nankinie” i innych masakr dokonanych przez armię japońską w Chinach i w Korei. Już znacznie nam bliższych: Kambodży, byłej Jugosławii czy Rwandy. Dlatego trzeba zastanowić się nad zjawiskiem negacjonizmu w całej jego ogólności, zachowując w centrum uwagi próby wymazania z pamięci zagłady Żydów, ale odrywając się od przypadków szczególnych, by uczynić przedmiotem refleksji negację ludobójstw i masakr odpowiedzialnych za setki tysięcy, jeśli nie za miliony ofiar i wydobyć na jaw jej swoistość.

1

Zgodzimy się zapewne, że wydarzenie dotyczące jednostki czy małej grupy ma zazwyczaj inny ciężar niż te, które układają się w gęsty ciąg i trwale zmieniają życie wielu osób na rozległym obszarze. I że odmowa uznania za fakt historyczny tego pierwszego powoduje inne skutki niż odmowa uznania drugich, choć ich zaistnienie zostało przekonująco udowodnione w obu przypadkach. Zaprzeczanie pierwszemu powoduje tylko punktowe zmiany w odtwarzaniu wycinka przeszłości. Zaprzeczanie drugiemu sprawia, że przeszłość staje się w znacznej mierze niepojmowalna. Co można by zrozumieć z historii świata z minionych 60 lat, gdyby wykreśliło się II wojnę światową? Odpowiedź jest oczywista. Stosuje się to również do masowych zbrodni. Kiedy mamy do czynienia z negowaniem odosobnionego przypadku, skutki są inne niż wtedy, gdy neguje się masakry powtarzane na wielką skalę.

Jest prawdą, że odróżnianie wielkich morderstw od małych ma w sobie coś nieprzyzwoitego i że granicy między nimi niepodobna wytyczyć w sposób bezdyskusyjny. Z perspektywy ogółu ludzkości zgładzenie nielicznej grupy etnicznej jest statystycznie nieistotne, niemniej pozostaje ludobójstwem. Jeśli pozostawimy takie przypadki na uboczu, to musimy przyjąć, że różnica skali między wymordowaniem mieszkańców jednej wioski (o ile nie wynika ono z całościowej polityki) a zgładzeniem populacji liczonej w setkach tysięcy czy w milionach pociąga za sobą zasadniczą różnicę między tymi dwoma czynami. Podlegają one zatem odmiennej kwalifikacji prawnej. I jeden, i drugi jest zbrodnią, ale te zbrodnie nie są takie same. Właśnie w celu uściślenia różnicy między nimi i zapewnienia odpowiedniej kary dla sprawców masakr na wielką skalę wprowadzono do prawa międzynarodowego pojęcia ludobójstwa i zbrodni przeciw ludzkości.

Nie będąc prawnikiem, określę tę różnicę w sposób przybliżony, ale wystarczający, mam nadzieję, do naszych celów: w jednym przypadku mamy do czynienia z działaniem o zasięgu lokalnym, podczas gdy w drugim chodzi o spowodowanie nieodwracalnej zmiany o wymiarze globalnym przez zgładzenie wszystkich nosicieli pewnych cech somatycznych bądź całej grupy etnicznej, religijnej czy wyznaniowej, klasy społecznej lub wyznawców pewnej ideologii. Ten drugi przypadek odpowiada z grubsza, jak się zdaje, pojęciom prawnym ludobójstwa i zbrodni przeciw ludzkości, których gwoli zwięzłości będę odtąd używał. Łatwo zauważyć, że w każdym z tych przypadków uruchamiane są całkiem inne mechanizmy. W pierwszym wystarczy inicjatywa jednostki czy małego zespołu. W drugim trzeba organizacji na wielką skalę i sprawnie działającego zaplecza. Toteż w pierwszym przypadku zaangażowana jest tylko odpowiedzialność osób fizycznych, bezpośrednich sprawców zbrodni. W drugim wykonawcy materialni są zaledwie ostatnim ogniwem łańcucha, którego wszystkie elementy, aż do najwyższych szczebli dowodzenia, ponoszą łącznie odpowiedzialność za zbrodnię wraz z organizmem, do którego należą, i wierzeniami, które ten wyznaje. Jeśli podkreślam ten punkt, to dlatego, że argumentacja negacjonistyczna pragnie uniemożliwić imputowanie odpowiedzialności za zbrodnię oskarżanej o nią instytucji, jej ideologii i każdemu, kto nie był obecny na miejscu masakry, bądź twierdząc, że jej nie było albo że nie popełniono jej rozmyślnie, bądź pomniejszając jej rozmiary, by wraz z instytucją i jej programem uniewinnić wysokie szczeble hierarchii, choćby miało się poświęcić wykonawców. Taki jest zresztą właściwy cel tej argumentacji ukryty za rzekomo historycznymi rozważaniami. Okaże się to dalej.

Mamy zatem do czynienia z negacjonizmem, ilekroć do rangi zmyślenia, baśni czy legendy degraduje się fakty, co do których zostało udowodnione w sposób spełniający wymogi dyscypliny historycznej lub prawa, że wykazują znamiona uprawniające do uznania ich za ludobójstwo czy zbrodnię przeciw ludzkości. Ta dość restrykcyjna definicja wymaga udowodnienia – podkreślam to słowo – że rozpatrywane fakty rzeczywiście wykazują takie znamiona. Nie znaczy to jednak, by dowód był raz na zawsze poza wszelkim podejrzeniem. Każdy dowód może być przedmiotem krytyki. Dyskutowanie nad relacjami ocalonych i świadków, odsłanianie ich stronniczości, sprzeczności i nieprawdopodobieństw; sprawdzanie autentyczności i rzetelności dokumentów administracyjnych i wskazywanie ich błędów; ponowne ustalanie, a nawet zaniżanie danych liczbowych; sprawdzanie planów i odtwarzanie stanów minionych na podstawie pozostałości materialnych – wszystko to nie ma nic wspólnego z negacjonizmem. To po prostu wyraz zajmowania wobec źródeł postawy krytycznej, to znaczy uprawianie zawodu historyka z poszanowaniem reguł konstytutywnych dla praktyki historii akademickiej od XVII wieku. Negacjonista traktuje fakty jako fikcję nie w następstwie krytyki dowodów, ale wychodząc od uznania niemożliwości zaistnienia tych faktów na podstawie argumentów zewnętrznych wobec historii. Zakłada, że Ormianie nigdy nie byli ofiarami ludobójstwa albo że komory gazowe nie mogły istnieć, albo że rzekomo zgładzeni Żydzi zdołali się uratować, i usiłuje potwierdzić swe mniemania, przywołując argumenty pozbawione mocy dowodowej, gdyż niezgodne z zasadami dyscypliny historycznej czy przewodu sądowego. Nie jest zatem historykiem. Jest, jak się okaże dalej, ideologiem, który podaje się za historyka. Przestaje nim być wtedy dopiero, gdy – co się niekiedy zdarza – zaczyna uprawiać krytykę historyczną. Ale wtedy przestaje być negacjonistą.

Negacjonizm pojawił się niedawno. A przecież masakr dokonywano w bardzo odległej przeszłości. Jeśli nie dorównywały one rozmiarami tym, jakie przyniósł wiek XX, to dlatego, że ludność była znacznie mniej liczna, a mordercy mieli do dyspozycji mniej nowoczesną technikę. I dlatego, że uczynienie z pokonanych niewolników było niekiedy bardziej korzystne od zgładzenia ich. Niemniej niektóre dawne masakry, jeśli oceniać je ówczesnymi kryteriami, były ogromne. Otóż wcale ich nie ukrywano. Przeciwnie – szczycono się nimi. Z lubością opowiadano o zabitych lub okaleczonych mężczyznach, o pomordowanych kobietach i dzieciach, o krwi płynącej ulicami, o górach trupów. Było tak podczas wojen religijnych XVI–XVII wieku, a jeszcze dłużej – w Europie Wschodniej, gdy tłumiono bunty chłopów. Wydaje się – ale rzecz wymaga zbadania – że negacjonizm zrodził się w następstwie zagłady Ormian; jeśli ta hipoteza jest słuszna, byłaby to pierwsza masakra na wielką skalę, która stała się przedmiotem systematycznej negacji. Brało się to prawdopodobnie ze strachu przed zemstą na mieszkańcach imperium otomańskiego ze strony nie tyle samych Ormian, którzy nie mieli sił ku temu, ile krajów chrześcijańskich, z którymi prowadziło ono wojnę. Ale za samym tym strachem kryło się coś głębszego.

Jeśli dawniej szczycono się dokonywaniem masakr, to dlatego, że uważano się tylko za narzędzie w ręku bóstwa, które daje zwycięstwo wyznawcom, by wytępili swych wrogów, którzy są przede wszystkim jego wrogami. Wojna ludzi była starciem bogów. I to zwycięski bóg stanowił o losach pokonanych, których bóg okazał się słabszy. Zastąpienie bóstw pogańskich jedynym Bogiem judaizmu, chrześcijaństwa czy islamu nie usunęło tego wierzenia, które uświęcało wojnę przeciw wyznawcom fałszywych bogów i błogosławiło nawet próby stworzenia im piekła na ziemi. Dopiero erozja, jakiej uległo ono wraz z postępami zeświecczenia, radykalnie zmieniła spojrzenie na sam akt zadawania śmierci, wojnę i masakry. Albowiem istoty ludzkie są teraz jedynymi działającymi podmiotami, a zatem tylko one ponoszą odpowiedzialność za swe czyny. Jak to wyraziła Zofia Nałkowska po zwiedzeniu wyzwolonych Auschwitz i Majdanka, „ludzie ludziom zgotowali ten los”.

Przekonanie, że to ludzie tworzą historię – z pomocą Boga albo sami – leży u podstaw wszystkich ideologii: wierzeń zbiorowych zwróconych ku przyszłości doczesnej, które w modernizujących się społeczeństwach wypierają coraz bardziej religie, wierzenia zbiorowe zwrócone ku zaświatom i ku najodleglejszej przeszłości, ku nadprzyrodzonym początkom rodzaju ludzkiego. W odróżnieniu od religii ideologie twierdzą, że ludzie mogą – i powinni – kształtować przyszłość, przy czym każda ideologia przedstawia swoją wizję przyszłości, jej zdaniem jedyną prawdziwą, jedyną sprawiedliwą czy jedyną dobroczynną i potwierdzoną argumentami uważanymi przez nią za naukowe. W tych ogólnych ramach ekstremistyczne nacjonalizmy i ideologie totalitarne, zwłaszcza bolszewizm i nazizm, wyróżniały się wizjami przyszłości, które zawierały projekt eliminacji – w pierwszym przypadku: obcych czy uznanych za takowych, w drugim: byłych wyzyskiwaczy, burżujów i kułaków, w trzecim: Żydów i Romów. To radykalne posunięcie miało umożliwić odpowiednio: pełny rozkwit narodu, zbudowanie społeczeństwa komunistycznego, zachowanie czystości rasy aryjskiej, a tym samym – jej zdolności panowania nad światem.

W pokoleniach naznaczonych doświadczeniem I wojny światowej ideologie ekstremistyczne i totalitarne zdołały wzbudzić tak fanatyczną żarliwość, że ci, którzy się z nimi utożsamili, zatracili poczucie jakiejkolwiek ludzkiej solidarności z tymi, którzy nie podzielali ich wierzeń, a zwłaszcza z tymi, których wskazywano im jako wrogów do odstrzału. Ideologie te zdołały nadto przekonać swych wyznawców, że wszystko, co czynią w ich imieniu, jest tylko spełnieniem bezwzględnego obowiązku. Zdołały co więcej utrzymywać ich w tym przekonaniu tak długo, jak długo działali zbiorowo czy w ramach hierarchicznej organizacji i jak długo ich obóz odnosił zwycięstwa. Właśnie w takim klimacie, gdy wszystkie normy moralne przestały obowiązywać w stosunkach z tymi, którym wyznawana ideologia odmawiała prawa do życia, a nawet do śmierci z zachowaniem minimum godności, dokonane zostały masakry z całym orszakiem towarzyszących im tortur fizycznych i moralnych. Nie wystarcza to, jak zobaczymy, by je wytłumaczyć, o ile jakiekolwiek wytłumaczenie takich poczynań jest w ogóle możliwe. Faktem pozostaje jednak, że indoktrynacja ideologiczna była koniecznym warunkiem uczestnictwa, często gorliwego, w pełnieniu funkcji kata.

Inaczej działo się w przypadku przywódców na najwyższych szczeblach hierarchii. Ci bowiem zdawali sobie sprawę, że ludobójcza polityka, którą kazali realizować, jest potępiana bądź uznawana za zbrodniczą przez znaczny odłam jeśli nie poddanej im ludności, to przynajmniej międzynarodowej opinii publicznej, która nie tylko nie podziela ich ideologii, ale wręcz zajmuje wobec niej postawę zdecydowanie wrogą. Chociaż pogardzali oni tą opinią, której głosicieli chętnie by zmusili do milczenia, gdyby to tylko było w ich mocy, musieli jednak liczyć się z nimi w pewnej mierze, by zachować pozory i móc przyciągnąć jednych, zapewnić sobie neutralność drugich i utrudnić działanie nieprzejednanym wrogom. Bynajmniej nie skłaniało ich to do zaniechania polityki eksterminacyjnej, zmuszało natomiast do otoczenia jej najściślejszą tajemnicą, którą zamierzano triumfalnie uchylić dopiero po ostatecznym zwycięstwie, gdy kryteria tego, co chwalebne, i tego, co wymaga potępienia, ulegną zmianie odpowiednio do woli zwycięzców. Śmiertelna cisza, która otaczała masakry dokonywane z ich rozkazu, nie była zatem hołdem, który występek składa cnocie. Była niezbywalnym składnikiem planowanej zbrodni. Zaprzeczanie temu, że ją popełniono, wpisywało się w ten plan. Negacjonizm stał się jego przedłużeniem.

2

Negacjonizm jest w swej istocie faktem ideologicznym i politycznym. Twierdzenie to wypowiadano już wielokrotnie. Jeśli trzeba je powtórzyć, to tylko dlatego, że przeciwstawia się ono punkt po punkcie wyobrażeniu negacjonizmu lansowanemu przez jego rzeczników, którzy odrzucają zresztą to określenie i przedstawiają się jako „historycy rewizjoniści”. Ich rewizjonizm ma rzekomo dotyczyć historii XX wieku, której przywraca prawdziwość, usuwając zmyślenia, jakie się w niej rozpleniły. Negacjonizm jest ich zdaniem „szkołą historyczną” godną szacunku jak każda inna. Jeśli odmawia mu się uznania, to dlatego, że pozostaje on w konflikcie z historią urzędową, gdyż podważa jej stronniczość na podstawie własnych badań, a czyniąc to, naraża się na prześladowania ze strony uświęconych autorytetów. Jego zwolennicy spodziewają się jednak, że prędzej czy później zdoła on narzucić swoją wizję okresu otwartego I wojną światową, a zwłaszcza tego, co wydarzyło się podczas drugiej. Wyobraźmy sobie zatem, że negacjonizm odniósł zwycięstwo. Jakie byłyby tego skutki?

Jak wiadomo, nie mamy nigdy bezpośredniego dostępu do przeszłości. Bliska przeszłość jest zachowywana w pamięci tych, którzy ją przeżyli jako swój czas teraźniejszy, ale pamięć jest zawodna, a historia od dawna już nie zadowala się byciem jej rejestratorką. Co zaś się tyczy przeszłości odległej, to daje się ona odtworzyć tylko ze szczątków, jakie pozostawiła: opowieści, dokumentów, przedstawień obrazowych i wszelkiego rodzaju śladów. Tym, z czym jako historycy mamy przede wszystkim do czynienia, jest zbiór szczątków, które są potencjalnymi źródłami historycznymi. Tylko zastosowanie krytyki pozwala uczynić z nich źródła rzeczywiste, za których pośrednictwem można odtworzyć taki albo inny wycinek przeszłości. Rekonstytucje są jednak zawsze i nieuleczalnie cząstkowe. Były zdarzenia, o których niczego nie wiemy, bo nic nas o nich nie informuje, podczas gdy inne odcisnęły się na mnóstwie szczątków.

Sprawcy masakry Ormian, głodu na Ukrainie, zagłady Żydów czy zbrodni armii japońskiej w Chinach zrobili wszystko, by uniemożliwić rekonstytucję tych zdarzeń, a przynajmniej by ją utrudnić i uczynić wątpliwą. Udało się to tylko częściowo. Sprzyjały im niekiedy okoliczności: bombardowania Berlina, by zadowolić się jednym przykładem, zniszczyły bezpowrotnie ogromny zasób nazistowskich archiwów. Zespół źródeł historycznych zdolnych poinformować o wspomnianych teraz zdarzeniach pozostaje jednak ogromny, przy czym jest on sam przez się faktem historycznym, którego charakter masowy i zawartość wymagają wytłumaczenia. Co więcej, istnieją dane statystyczne i materialne, które też tego wymagają: gwałtowny spadek liczby mieszkańców na niektórych terenach albo zmiana etnicznego czy religijnego składu ludności gdzie indziej w stosunku do tego, jaki był dawniej, potwierdzony m.in. opuszczeniem miejsc kultu, niegdyś żywych, a teraz przeznaczonych do innego użytku, i szybkim zastąpieniem dawnych nazwisk nowymi. Gdy miejsca i daty są zgodne, wniosek może być tylko jeden: dokonano masakry, która spowodowała stwierdzone skutki i zapisała się w dokumentach i na pomnikach.

Weźmy teraz jeden przypadek tytułem przykładu. Stwierdzamy zniknięcie podczas II wojny światowej spośród ludności cywilnej wszystkich krajów europejskich okupowanych przez nazistowskie Niemcy wielkiej liczby osób – w skali Europy kilku milionów – którym wspólne było to, że wszystkie były Żydami w znaczeniu nadanym temu słowu przez tzw. ustawy norymberskie. Wyobraźmy sobie teraz, że uznajemy to nie za fakt, ale za zmyślenie, baśń, fikcję. Jeśli chcemy uzasadnić to mniemanie, czeka nas trudna praca. Musimy przede wszystkim zbadać dane demograficzne i wykazać, że nie pozwalają one na poczynione przez nas stwierdzenie bądź dlatego, że rzeczywista liczba zmarłych wśród Żydów różni się o wiele rzędów wielkości od tej, którą się zazwyczaj podaje, bądź dlatego, że straty wśród Żydów europejskich są zrównoważone przez ich napływ na inne kontynenty. Musimy nadto wytłumaczyć wielką liczbę tekstów, które mówią o zagładzie Żydów europejskich za sprawą nazistów: pamiętników ocalonych, relacji świadków, którzy nie byli Żydami, sprawozdań polskiego ruchu oporu, znalezionych po wojnie dokumentów wytworzonych przez Żydów, archiwów urzędów niemieckich, akt trybunałów, które sądziły po wojnie nazistowskich zbrodniarzy, planów i fotografii. Do tego dochodzą ślady materialne: budynki wraz z ich urządzeniami pozostawione w opuszczonych w pośpiechu obozach, zbiorowe groby, szczątki kostne wskazujące na masowe morderstwo, osobiste przedmioty pomordowanych. Tę listę można wydłużyć.

Gdybyśmy uznali zagładę Żydów za zmyślenie, wszystko to okazałoby się niepojmowalne, poczynając od danych demograficznych. W takiej sytuacji nie można jednak pozostać, gdyż jest ona nie do zniesienia dla umysłu, który wymaga włączenia faktów w łańcuch przyczynowy i nadania im sensu. Trzeba zatem szukać sposobu, by albo zmienić te dane, albo znaleźć dla nich jakieś wytłumaczenie. Kto szuka, ten znajduje. Można przyjąć np., że liczba ofiar żydowskich była znacznie mniejsza niż ta, w którą każe nam się wierzyć. Albo że rzekomo pomordowani Żydzi pozmieniali nazwiska, by podawać się za Aryjczyków. Albo że wyemigrowali do Stanów Zjednoczonych bądź do Australii. „Tłumaczy” to zmiany ludnościowe, a nawet spadek liczby Żydów w Europie.

Masa dokumentów i zabytków, które mają świadczyć o zagładzie Żydów, stawia wyzwanie trudniejsze, ale i na nie można znaleźć sposób. Wystarczy przyjąć, że ogromny spisek w skali planetarnej doprowadził do sfabrykowania góry fałszywych dowodów mających przekonać cały świat, że Żydzi byli ofiarami zbrodni, która w rzeczywistości nigdy nie została popełniona. Spisek ten mógł był się powieść, gdyż Żydzi opanowali media, co pozwala im bezkarnie i skutecznie oszukiwać ludzi, narzucając im własną wersję historii i pobudzając przeto podwójny odruch potępienia rzekomych prześladowców i solidarności z tymi, którzy uchodzą za ofiary. Cele tego spisku łatwo wskazać: chodzi o gigantyczne wymuszenie funduszy na stworzenie żydowskiego państwa w Izraelu, co pozwoli zarazem Żydom przejąć ostatecznie kontrolę nad światowym bogactwem i wraz z nią – panowanie nad światem. Tak oto wśród inspiracji negacjonizmu odnajdują się Protokoły mędrców Syjonu.

W innych przypadkach schemat logiczny jest taki sam. Negacjonizm zawsze zaczyna od uczynienia historii niepojmowalną, odrzucając wyjaśnienia przyjęte w pracach naukowych, których wymogów nie uznaje, i piętnując je jako „urzędowe”. Co uczyniwszy, nadaje historii pozory pojmowalności, odwołując się do spisku uknutego, jak twierdzi, przez tych, którzy chcą bezzasadnie uchodzić za ofiary, by wzbudzić współczucie dla siebie, a zarazem nienawiść do oskarżanych o najstraszliwsze okrucieństwa – a wszystko to gwoli zaspokojenia pospolitej chciwości i zdobycia panowania nad światem. Rzekome ofiary okazują się w tym świetle prawdziwymi zbrodniarzami zawziętymi na niewinnych i wykorzystującymi – by ich pognębić – wszystkie środki, jakie mają do dyspozycji. Jak widać, ilekroć mowa o negacjonizmie, tylekroć dochodzi się do polityki.

Można zapytać, jak takie „argumenty” mogą kogokolwiek przekonać. Odpowiedź jest tylko jedna: ich moc perswazyjna zależy bez reszty od stanu umysłu tych, którzy są ich odbiorcami. Te „argumenty” nie mogą na pewno przekonać kogoś, kto zajmuje wobec spornych wydarzeń postawę bezstronną i wybiera stanowisko po rzetelnym zbadaniu przemawiających za nim racji; jeszcze trudniej trafić im do kogoś, kim powoduje spontaniczna sympatia wobec ofiar. Ale gdy przedstawia się je członkom grupy oskarżonej o popełnienie masakry, którzy nadto tęsknią za latami młodości i pozostają pod wpływem ideologii ekstremistycznych lub totalitarnych, trafiają one na podatny grunt, gdyż usprawiedliwiają oskarżonych w ich własnych oczach, pozwalają im się bronić i zachować czyste sumienie, utwierdzając ich w przekonaniu, że nie zrobili nic złego i że są przedmiotem nieuzasadnionych prześladowań.

„Argumenty” te są przyjmowane podobnie przez osoby solidarne z grupą, którą uważają za niesłusznie oskarżoną, albo ożywione wobec tych, którzy twierdzą, że byli jej ofiarami, resentymentem, pogardą, strachem, nienawiścią lub odwiecznymi przesądami skupiającymi wszystkie te uczucia. W szczególności pogarda, strach i nienawiść tworzą nastawienie psychiczne, które ułatwia odmowę uznania pogardzanych, budzących lęk i znienawidzonych za ofiary masakr i przyjęcie poglądu, jakoby byli oni sprawcami złowrogiego spisku wymierzonego w nosicieli tego nastawienia. Skłonność do przyjmowania takiej postawy właściwa jest też osobom radykalnie wrogim panującemu ustrojowi i wszystkiemu, co należy ich zdaniem do mowy urzędowej, odrzucanej a priori jako kłamliwa, co prowadzi do przyjęcia bez oporów jej przeciwieństwa. Z punktu widzenia psychologii negacjonizmy nie są takie same. Negowanie zagłady Żydów dostarcza tu najpełniejszego modelu. Ale we wszystkich przypadkach stanowisko negacjonistyczne jest zajmowane – na początku niekiedy bezwiednie – zanim zbadało się fakty; jest ono pochodne wobec osobistej wizji świata utrzymanej w czerni i bieli i wobec przeżywania stosunków z innymi dyktowanego przekonaniem, że niektórzy są wyposażeni w moc złoczynną, tym potężniejszą, że pozostają w ukryciu.

Wrócimy do tego niebawem. Teraz musimy odsłonić konsekwencje etyczne negacjonizmu, których niepodobna odłączyć od jego orientacji politycznej. Jakoż jeśli Zagłady nie było, jeśli masakra nie została popełniona, to nie ma ofiar. A jeśli nie ma ofiar, to ci, którzy twierdzą, że one są, albo zostali oszukani, albo kłamią. Zresztą za tymi, którzy zostali oszukani, kryją się niewątpliwie kłamcy, sprytni manipulatorzy zdolni wmówić opinii publicznej byle co. Ze swego punktu widzenia negacjonista broni zatem sponiewieranej prawdy, zwalczając kłamstwo urzędowe, zinstytucjonalizowane, powtarzane przy okazji obchodów rocznicowych, zapisane na pomnikach, nauczane w podręcznikach i upowszechniane w mediach.

Z tym wszechobecnym i wszechpotężnym kłamstwem negacjonista walczy we własnym mniemaniu w pojedynkę. Jego walka jest walką słabego z silnym, Dawida z Goliatem, odosobnionej jednostki czy małej grupki z systemem. Toteż negacjonizm przyciąga umysły, które doznają potrzeby radykalnego sprzeciwienia się społeczeństwu, w którym żyją, i czują się obarczone misją zbawienia go. Negacjonizm ma wymiar rewolucyjny w tej mierze, w jakiej uprawiana przezeń kontestacja, choć dotyczy na pozór tylko takiego czy innego wycinka przeszłości, w istocie uderza w społeczeństwo jako całość, gdyż to ono czyni możliwym panowanie kłamstwa. Stąd atrakcyjność negacjonizmu dla ekstremów widma politycznego: dla skrajnej prawicy i dla skrajnej lewicy. Nawet wtedy, gdy wyjściowo przeżywany jest on jako etyczny, negacjonistyczny protest nabiera nieuchronnie zabarwienia i znaczenia politycznego.

Drugą, zarazem etyczną i polityczną konsekwencją postawy negacjonistycznej i nieodłącznego od niej przeczenia istnieniu ofiar jest odmowa współczucia tym, którzy rzekomo zginęli w masakrach, i tym, którzy utrzymują, jakoby ocaleli, ponieważ ci kłamią lub zmyślają, a tamci są tylko wytworami fabulacji napędzanej nienawiścią. Wynika z tego, że na nasze współczucie zasługują tylko niesłusznie oskarżeni o popełnienie strasznych zbrodni, za co niektórych nawet bezpodstawnie skazano. W tym punkcie następuje odwrócenie ról: ci, którzy twierdzą, że byli ofiarami, okazują się prawdziwymi katami, a ci, których uważa się za katów, objawiają się jako niewinne ofiary. Wymóg współczucia ofiarom ulega przeto znieprawieniu. Szczególnie oburzająca jest jednak postawa wobec ocalonych oskarżonych o kłamstwo bądź zmyślenie, co dodaje do ich dawnych cierpień jeszcze jedno: to, że są zmuszeni dowodzić swej prawdomówności.

Do tego wszystkiego dodać trzeba jeszcze jedną konsekwencję negacjonizmu. Masakry na wielką skalę, którym odmawia się historycznej rzeczywistości, są dla badaczy spraw ludzkich jednym z najbardziej tajemniczych faktów, z jakimi mają do czynienia. Są przykładami zła. Temu słowu, używanemu na ogół w języku religijnym, nadamy tu znaczenie czysto antropologiczne. Złem jest takie działanie ludzkie, które rozmyślnie zmierza do zadania maksymalnych cierpień dowolnej istocie żywej, a w szczególności innej istocie ludzkiej. Inaczej mówiąc – które powoduje cierpienie, by jego przedmiot cierpiał jak najbardziej. We wszystkich znanych przypadkach masakr zrobiono wszystko, by tak właśnie było. Poprzedzanie śmierci zadawanej z zamierzonym okrucieństwem upokarzaniem we wszystkich możliwych postaciach, poniżaniem na każdym kroku, bólem moralnym powodowanym utratą najbliższych w strasznych okolicznościach i bezczeszczeniem wszystkiego, co uważano za święte, głodem i pragnieniem, ściskiem, brudem i zaduchem, bólem fizycznym wreszcie, skutkiem bicia, ran, wyrywania bród czy włosów, okaleczeń, gwałtów. Jeśli powodowanie tego rodzaju cierpień całymi dniami nie jest złem, a nawet złem absolutnym, to słowa nie mają znaczenia.

Otóż sprawcy zła stawiają nas wobec poważnej trudności. To, że znajduje się wśród nich zboczeńców i sadystów, wydaje się zrozumiałe, a przynajmniej ma pozór zrozumiałości. Ale to, że ludzie normalni, bez antecedensów psychiatrycznych czy przestępczych, stają się nagle mordercami i oprawcami zdolnymi zadawać swym ofiarom najokrutniejsze cierpienia jedynie po to, by te cierpienia zadawać, przekracza zdolność rozumienia. Nie jest zresztą jasne, na czym w przypadkach tego rodzaju miałoby polegać zrozumienie. Hermeneutyka uczy, że zrozumieć dzieło czy czynność to tyle, co odtworzyć w sobie samym poprzedniki umysłowe i uczuciowe oraz uwarunkowania społeczne, psychiczne i inne, które to dzieło czy tę czynność umożliwiły, które, inaczej mówiąc, pozwoliły im zaistnieć. Ale jak można odtworzyć w sobie samym poprzedniki umysłowe i uczuciowe oraz uwarunkowania, które umożliwiły udział w masakrze? Odsłania się tu prawdziwa granica naszej zdolności zrozumienia innej istoty ludzkiej. Jesteśmy chyba skazani na opisywanie pewnych zachowań wyłącznie od zewnątrz, bez podejmowania próby ich zrozumienia.

A przecież musimy usiłować posunąć się możliwie jak najdalej w badaniu przejawów zła, by móc zdusić w zarodku próby jego odrodzenia się. Wspomnieliśmy o skutkach indoktrynacji – ale nie wszyscy zwolennicy ideologii ekstremistycznych czy totalitarnych zachowują się tak samo; niektórzy przestrzegają zakazów religijnych czy moralnych, które inni gwałcą bez wahania. Wspomnieliśmy też o pogardzie, strachu i nienawiści. Ale nie wszyscy, którzy ulegają tym emocjom, stają się z tego powodu oprawcami. Dlaczego? Nie wiemy o tym nic albo wiemy jedynie bardzo mało.

Wszystkie nauki humanistyczne i społeczne pozostawiają nas jak dotąd w stanie intelektualnej bezradności w obliczu zła, co znaczy, że nie potrafimy przewidzieć, kiedy i w jakiej postaci grozi nam jego ponowne wtargnięcie w nasze życie. Negacjonizm z uporem twierdzący, że fakty, które dla nas są jego objawami, nie mają z nim nic wspólnego, działa przeto na rzecz znieczulenia na ewentualne zapowiedzi przyszłego zła. Gdyby zdołał zwyciężyć w starciu idei, perspektywa oglądania powtórki dawnych koszmarów stałaby się bardziej prawdopodobna. Nie wolno bowiem zapominać, że wojna z negacjonizmem bynajmniej nie została wygrana ani w Europie, ani w Stanach Zjednoczonych. I że to zwycięstwo nawet się oddaliło, z chwilą gdy znalazł on potężnych i bogatych sprzymierzeńców w niektórych krajach islamskich.

Historia i polityka, etyka i antropologia prowadzą nas do takich samych konkluzji. Negacjonizm jest przede wszystkim stanowiskiem politycznym. Przejmuje punkt widzenia oskarżonych o ludobójstwo czy o zbrodnię przeciw ludzkości, by twierdzić wraz z nimi, że żadne takie przestępstwo nie zostało w rzeczywistości popełnione i że były najwyżej nadużycia, za które odpowiedzialność spada tylko na jednostki. Choć negacjonizm nie aprobuje powstania ideologii, która inspirowała czyny uznane za przestępcze, uważa ją jednak za retorykę pozbawioną skutków negatywnych i czyni przeto godną uznania, jeśli nie szacunku. Wraz z tym ożywia konflikt, który ta ideologia rozpaliła czy podsyciła, i dopisuje doń ciąg dalszy – chwilowo wprawdzie tylko słowny, ale przecież nie można mieć pewności, że w sprzyjających okolicznościach nie doprowadzi on kiedyś do wybuchu przemocy. Główne niebezpieczeństwo wszelkiego negacjonizmu polega na tym właśnie, że umożliwia on powtórzenie, rzecz jasna w innej postaci, zbrodni, których nie chce uznać za popełnione w przeszłości.

Uniewinniając katów, oskarżając ofiary i ocalonych, przyznając sobie rolę paladyna prawdy i pogromcy spisku uknutego jego zdaniem przez grupę, która bezpodstawnie twierdzi, że usiłowano ją zgładzić, i wywiera z tego tytułu szantaż na cały świat, negacjonizm pod pozorem dowodzenia fikcyjności dawnych masakr przygotowuje myśl i wyobraźnię na masakry przyszłe. W tym sensie jest on zbrodnią przeciw ludzkości: przeciwko temu uczuciu wzajemności, które winno być właściwe każdej istocie ludzkiej i czynić ją zdolną do postawienia się na miejscu drugiej osoby, a zatem odmawiać traktowania jej samemu i wyrażenia zgody na traktowanie jej przez innych w sposób, który pozbawia ją atrybutów konstytutywnych dla człowieczeństwa. Ta zbrodnia, choć tylko myślowa, pozostaje niemniej jednak zbrodnią. Vidal-Naquet wyraził to w trzech słowach: Eichmann z papieru.