Wolność w erze pandemii

Jan Zielonka

Ten tekst jest mocno zredagowaną wersją artykułu w języku angielskim The Politics of Pandemics, „Global Perspectives”, t. 1, nr 1, 2020.

COVID-19 „zmusił” rządy do drastycznych ograniczeń naszych wolności. Dla jednych te ograniczenia były wręcz zbawienne, bo pozwoliły im uniknąć śmierci. Dla innych okazały się krokiem w kierunku niewoli. Najpierw rząd zakazał nie tylko publicznych zgromadzeń i demonstracji, lecz także spotkań w prywatnych domach. Później zabroniono nam się przemieszczać czy iść do kina bez testu lub szczepionki. Czy nasza wolność oznacza swobodę zarażania innych? Czy można mówić o wolności, gdy nawet kawa wypita w zatłoczonym barze grozi chorobą lub śmiercią? Rządy mają różne pomysły na wolność w czasie pandemii. Jedne gromadzą jak najwięcej władzy pod pretekstem pandemii. Inne przerzucają odpowiedzialność na obywatela, by sam sobie z nią radził. Która strategia dostarcza nam więcej poczucia wolności?

Nie ma prostej odpowiedzi na to pytanie. Jedno jest pewne: obecna pandemia określi zakres i rozumienie naszych wolności na wiele lat. W oczekiwaniu na jej kolejną falę wiemy, że ten dylemat nie zniknie z naszych debat jak śnieg wiosną. Nawet jeśli pokonamy COvID-19, przyjdzie inny śmiertelny wirus czy bakteria, bo taka jest natura globalnej bańki, w której obecnie żyjemy. Im szybciej określimy nowe warunki i zasady ograniczania naszych wolności pod wpływem różnych zagrożeń zdrowotnych, tym większe są szanse, że nie skończymy w „łagrze historii”. Jak bowiem straszy konserwatywny ideolog putinowskiej Rosji Aleksander Dugin, pandemia oznacza koniec społeczeństwa otwartego, czyli niewolę w miejsce wymarzonej krainy wolności.

Mnie krakanie Dugina nie wpędza w rozpacz, bo każdy kryzys obok zagrożeń stwarza szanse na nowe otwarcie. Nie można wykluczyć, że pandemia zmobilizuje nas do stworzenia nowych form obywatelskiej mobilizacji i partycypacji. Może też zmienić na lepsze stosunki gospodarcze, uzdrowić relacje pomiędzy rynkiem a demokracją, poprawić los pracowników. Pandemia pokazała też, jak cenna jest nasza wolność i że nie warto jej poświęcać na ołtarzu ideologicznej manipulacji. COVID-19 nie ma legitymacji partyjnej. Legitymację partyjną mają rządy, które w naszym imieniu z nim walczą. Obywatele regularnie wystawiają partiom rachunek wyborczy. By zagłosować zgodnie z naszym interesem i systemem wartości, musimy zrozumieć wpływ pandemii na politykę. Pandemia pokazała bowiem, jak patologie polityki zwiększają groźbę zachorowań czy nawet zgonu. Chcemy dać szansę politykom, którzy poszerzą obszar wolności bez narażania nas na śmiertelną chorobę.

Cicha rewolucja

Każdy system polityczny oparty jest na pewnej równowadze praw, uprawnień i wartości. Równowaga ta jest wynikiem trudnego kompromisu, który czasami był budowany na gruzach wojny, domowej czy międzynarodowej. Kompromis ten określa procedury tworzenia ustaw, zakres władzy instytucji państwowych, katalog praw obywatelskich, zwłaszcza praw mniejszości. Większość tych spraw jest określona w ustawach zasadniczych, czyli konstytucjach. Czasami jednak kompromis dotyczy kwestii, które trudno określić ustawą, bo są one nieformalną umową pomiędzy społeczeństwem i państwem. Tego typu umowa społeczna określa wspólne pojęcie dobra, odgranicza sferę publiczną od prywatnej, kształtuje relacje między rynkiem i państwem. COVID zniszczył tkankę wszystkich tych delikatnych kompromisów. Rządowe ingerencje w nasze życie były ogromne i ich skutki będziemy odczuwać przez wiele kolejnych lat. Skala rządowych interwencji dotknęła głównie sfery czasu i przestrzeni. Jak słusznie argumentował słynny profesor z Harvardu Charles S. Maier, obydwa te obszary dotyczą spraw, które nigdy nie są odpowiednio chronione pod względem prywatności i powinny być traktowane przez polityków bardzo delikatnie. Niestety, interwencje były brutalne, a nie delikatne i dotyczyły najbardziej intymnych sfer naszego życia. Zakaz swobodnego przemieszczania się w czasie pandemii zamknął nas w czterech ścianach, zmieniając dramatycznie nasze życie rodzinne i pracę. Decyzje te postawiły też na głowie wszystkie nasze projekty; nie można było planować ślubu czy nawet wakacji, wiele inwestycji zostało wyrzuconych w błoto, inflacji podlegają nasze pensje, emerytury i oszczędności. Arbitralność i zmienność podejmowanych decyzji rzucały się w oczy. Do dziś nie ma gwarancji, że rozmaite ograniczenia nie wrócą jutro z jeszcze większą siłą.

Wiele rządowych interwencji ograniczyło też naszą wolność polityczną: prawo do zgromadzeń czy demonstracji jest tego dobrym przykładem. Wolność słowa i wolny dostęp do informacji też zostały ograniczone. Raporty naukowe były cenzurowane nie tylko w Rosji czy Chinach, lecz nawet w sercu Europy. Krytyczni dziennikarze byli oskarżani o brak patriotyzmu czy wręcz narodową zdradę. Pełne obelg i zwariowanych spekulacji konferencje prasowe prezydenta Donalda Trumpa przejdą do historii.

Rządowe interwencje uderzyły też w prywatny biznes na niespotykaną skalę. Wiele zakładów pracy zostało zamkniętych. Wolny obrót dobrami, usługami i siłą roboczą został poważnie ograniczony. Miliony obywateli zmuszono do pracy zdalnej, kolejne zaś do pracy z narażeniem życia. Miliony też znalazły się bez pracy. Rządy tworzyły programy pomocy gospodarczej, lecz podział i wysokość przyznanych środków były często przypadkowe lub wręcz arbitralne. W Polsce oskarżono rząd o faworyzowanie „swoich”, natomiast w krajach takich jak Holandia władzy zarzucano wyrzucanie pieniędzy w błoto – na rzecz zadłużonych krajów strefy euro. Jeszcze inne interwencje rządowe wypaczały ustalone zasady wolnej konkurencji. Migrantów i bezrobotnych zbyt często zostawiano na lodzie.

Wszyscy dźwigaliśmy ciężar rządowych interwencji. Nasze domy i mieszkania stały się polem bitwy z wirusem. Rządowa walka z SARS‑​-CoV-2 w jednych przypadkach rozłączała rodziny, w innych – zmuszała je do bytowania w ciasnocie małych mieszkań. We Francji rząd próbował nawet wprowadzić zakaz wspólnego mieszkania dla par bez ślubu. W ten sposób granica między sferą publiczną i prywatną została zatarta. Rządzący zgromadzili dużo władzy i nie zawsze używali jej w sposób sprawiedliwy, skuteczny i racjonalny. Relacje pomiędzy rynkiem i jednostką też uległy zmianie w wyniku rządowych ingerencji.

Interes polityczny najczęściej brał górę nad interesem zdrowotnym. Pamiętamy próby organizacji wyborów prezydenckich w Polsce w szczycie pandemii. Niechętne władzy samorządy były karane lub strofowane, a wierne władzy nagradzane. Rządy wymagały od wszystkich narodowej lojalności i konsolidacji, choć ich stosunek do nas był arogancki i wybiórczy. Biada tym, którzy zadarli z władzą w czasie pandemii. Bezdomni, bezrobotni i „bezideowi” obywatele byli często prześladowani w imię narodowego bezpieczeństwa i wymogu jedności. W Polsce nawet środowiska LGBT+ lub kobiety protestujące przeciwko drastycznemu zakazowi aborcji były traktowane przez władzę jako krnąbrni dywersanci w walce z pandemią.

Rozpacz i nadzieja

W państwach takich jak Polska z łatwością można było znaleźć dowody na polityczne manipulowanie pandemią. W innych państwach o spisek polityczny podejrzewano magnatów finansowych, takich jak George Soros czy Bill Gates. W mediach społecznościowych można było znaleźć wpisy kwestionujące samo istnienie pandemii i podważające jej groźne konsekwencje. Jednak COVID-19 nie został zmyślony i ofiar można było uniknąć wyłącznie przez działania ograniczające nasze wolności.

Jak na razie są tylko dwa sposoby skutecznej walki z wirusem: lockdown i szczepionka. Dobrowolność w stosowaniu tych antycovidowych środków wyraźnie się nie sprawdza. Władza zatem mus
i używać przymusu, niezależnie od tego, kto u steru tej władzy stoi. To prawda, że niektóre rządy manipulowały pandemią, by wzmocnić swoją pozycję. Wielu polityków obnażyło jawną niekompetencję. Zdarzały się też przypadki korupcji gospodarczej, klientelizmu czy nawet nepotyzmu. Jednak większość ograniczeń naszych wolności była dyktowana przez lekarzy i naukowców, a nie przez polityków. Ale nie tylko żądza władzy odpowiada za tę nową sytuację. Kompromisy polityczne i gospodarcze zostały zburzone, granice wolności zostały ograniczone i z dymem poszedł dawny kontrakt społeczny, ponieważ wymagało tego zdrowie obywateli. Nie było specjalnie czasu na konsultacje, a decyzje podejmowano w ciemno. Dziś wiemy, że wiele z nich okazało się spóźnionych lub błędnych, lecz zamknięcie społeczeństwa otwartego było w pewnym stopniu nieuniknione. To tłumaczy, dlaczego tak trudno o ocenę tego, co się stało, w kategoriach moralnych, politycznych czy naukowych. Pod ostrzałem są nie tylko Jarosław Kaczyński czy Viktor Orbán, lecz także Emmanuel Macron we Francji czy Pedro Sánchez w Hiszpanii. Ta konstatacja to nie przejaw i pochwała symetryzmu, lecz przyznanie, że z tym wirusem nie można było walczyć w sposób stricte liberalny. Każda wojna, nawet ta z pandemią, wymaga środków nadzwyczajnych, które ograniczają dyskusję i uderzają w naszą sferę wolności.

Problem w tym, że nawet dobre lekarstwa mają skutki uboczne. Szlachetne intencje nie zawsze prowadzą do zamierzonych rezultatów. Każda nadzwyczajna interwencja rządowa rodzi wygranych i przegranych. Przez to, że demokracja i kapitalizm zostały w części praktycznie zamrożone, różni aktorzy polityczni będą teraz starać się wykorzystać ten fakt do swoich egoistycznych celów. W ostatnich miesiącach widzieliśmy liczne spory między naukowcami, przedsiębiorcami i politykami. „Narodowi” politycy starli się z politykami europejskimi i samorządowymi. Kłócili się też między sobą. Organizacje światowe, takie jak ONZ czy WHO, zostały zmarginalizowane. Europejski Bank Centralny starł się z niemieckim Federalnym Trybunałem Konstytucyjnym, a polski Trybunał Konstytucyjny – z Europejskim Trybunałem Sprawiedliwości. Sama Unia Europejska znalazła się pod ostrzałem zarówno za to, że robi za mało, jak i za to, że robi za dużo. Większość obywateli jest zmęczona, przestraszona i zagubiona, co oczywiście otwiera pole do działań spekulantów, fundamentalistów i demagogów różnej maści. Pytanie, jak się to wszystko skończy? Czy obecny kryzys nas jeszcze bardziej pognębi, czy wzmocni? Ubodzy i bezrobotni, których poprzedni system ubezwłasnowolniał, chcą oczywiście czegoś nowego. Jednak to nowe nie musi być koniecznie dla nich lepsze. Na zaniedbanym południu Włoch na pandemii skorzystała mafia, czy jednak mafia pomoże biednym bardziej, niż to robi nieudolne państwo? Organizacje międzynarodowe zrobiły niewiele, by powstrzymać zmiany klimatyczne czy choroby wirusowe. Czy jesteśmy jednak pewni, że klimat i zdrowie ulegną poprawie bez tych światowych biurokracji? Musimy zrozumieć naturę zachodzących zmian i podejmować polityczne interwencje w kierunku dla nas pożądanym. Czy wiemy jednak, czego chcemy i jak dojść do upragnionego celu?

Zmiana priorytetów

Często słyszymy, że świat po pandemii będzie inny od tego przed pandemią. Nie wiemy jednak, na czym to miałoby polegać. Moim zdaniem w płaszczyźnie politycznej nastąpią trzy główne zmiany. Po pierwsze, przestrzeń i czas zostaną upolitycznione. Pandemia pokazała, że swoboda przemieszczania się może być odebrana jednym pospiesznym dekretem. Pokazała też, że czas jest pojęciem względnym, gdy jeden dekret rujnuje kariery, inwestycje czy oszczędności. Przekształciła nasze domy w biura, szkoły, szpitale, a nawet wręcz cele więzienne. Przyszłość straciła wartość w czasach pandemii i nie wiadomo, jak tę przyszłość odbudować i z kim. To są problemy, które trudno sprowadzić do wyborów między jedną a drugą partią. Strajk czy demonstracja uliczna okazały się mało skuteczne w walce o wolność w czasie pandemii. Relacje między pracownikiem i pracodawcą też uległy zmianie w wyniku związanych z pandemią interwencji. Obrona naszych praw do czasu i przestrzeni wymagać będzie innych regulacji, instytucji i przetargów społecznych, niż to było dawniej.

W czasie kryzysu migracyjnego w Europie mieliśmy okazję obserwować, jak rządy na nowo definiowały pojęcie przestrzeni, lecz wtedy obiektem ich polityki byli głównie migranci – przy naszym aktywnym lub biernym przyzwoleniu. Zamykanie w obozach tysięcy migrantów bez dowodu, że popełnili jakiekolwiek przestępstwo, stało się normą. Wtedy – podobnie i dziś – głównym argumentem był wymóg bezpieczeństwa. Teraz my wszyscy jesteśmy poddani inżynierii w przestrzeni i czasie, choć nigdy nie było poważnej dyskusji nad naturą zdrowotnego bezpieczeństwa i zakresem „koniecznych” ograniczeń naszej swobody do dyspozycji czasem i przestrzenią. Czy będziemy jak dawniej podróżować? Czy praca zdalna stanie się normą? Czy dystans społeczny można zadekretować? Czy lato będzie okresem względnej swobody, a pandemiczna jesień okresem niewoli? Czy jakiekolwiek planowanie ma sens, zważywszy na ryzyko innych pandemii? Czy warunki wejścia do kina albo restauracji na zawsze będą regulowane przez państwo? Jak długo państwo będzie miało środki, by wspierać zamrożoną gospodarkę? Czy odmrożenie gospodarki oznacza powrót pandemii i kolejne ograniczenia? Odnoszę wrażenie, że tradycyjny sposób uprawiania polityki nie będzie adekwatny, by zmagać się z tymi pytaniami.

Druga zmiana wywołana pandemią dotyczy relacji pomiędzy sferą publiczną i prywatną. Jest oczywiste, że ta pierwsza została przez pandemię wzmocniona, lecz nie jest oczywiste, który typ władzy publicznej na niej zyska, a który straci. W czasie pandemii zaniedbana publiczna służba zdrowia stała się pierwszą linią walki, gospodarka przeżyła dzięki pomocy państwa, deregulacja systemu publicznego wyszła z mody, zaś pojęcie interesu publicznego wróciło do łask. Początkowo mieliśmy wrażenie, że sektor publiczny to tylko państwo. Państwa zamknęły granice, scentralizowały władzę i zarzuciły nas dekretami. UE i organizacje międzynarodowe bywały ignorowane, a nieraz wręcz atakowane, jak to miało miejsce w przypadku Światowej Organizacji Zdrowia. Władze lokalne dostały rozkaz, by równać do szeregu pod dyktando rządów centralnych. Szybko jednak się okazało, że demonstracyjny powrót państwa jest dość pozorny. Nie chodzi już tylko o to, że wiele krajów zamanifestowało swoją nieudolność w walce z pandemią, po części z uwagi na niekompetencje rządowych elit, a po części z powodu słabości instytucji. Przez ostatnie lata bowiem upolitycznienie państwowych szło w parze z ich pauperyzacją. Nic więc dziwnego, że w okresie próby instytucje państwowe okazały się mało skuteczne, a niektóre wręcz szkodliwe.

Ponadto służba zdrowia w wielu państwach podlega władzom regionalnym – i to ze słusznych powodów. Regiony bowiem lepiej wiedzą, jak dostosować ją do warunków lokalnych. Warszawa na przykład wymaga innych działań niż Podlasie. Zamykanie granic państwowych nie miało specjalnie sensu, bo wirusa nie interesuje paszport. Dlaczego podróż z Pcimia do Bratysławy jest bardziej groźna niż do Warszawy? Samorządy miejskie szybko pokazały, że są bardziej obrotne niż ministerstwa i agencje rządowe, choćby dlatego, że są bliżej ludzi i spraw, którymi zarządzają. Produkcja szczepionek wymagała współpracy międzynarodowej, a europejskie gwarancje i fundusze okazały się niezbędne do utrzymania przedsiębiorstw przy życiu. We Francji zaufanie społeczne do rządu jest teraz w okolicach 30%, a do władz lokalnych w okolicach 70%. Notowania UE też wzrosły w większości państw. Moim zdan
iem ten trend zostanie wzmocniony w najbliższych latach. Władza publiczna wróci do łask, lecz będzie rozproszona i podzielona. Miasta, regiony i instytucje europejskie będą żądały więcej władzy i większych budżetów, a państwa będą broniły monopolu na władzę i publiczne pieniądze. Moim zdaniem najsilniejsze w tym przetargu okażą się duże aglomeracje miejskie, bo są one dzisiaj motorem demokratycznych i gospodarczych eksperymentów.

Pojęcie bezpieczeństwa też ulegnie zmianie po tej pandemii. Wygląda na to, że w ubiegłych latach wydaliśmy miliardy na przygotowania nie do tej wojny, która nas dopadła. Będzie zatem presja, by stworzyć budżet oraz instytucje, które pozwolą nam walczyć nie tyle z ludźmi, ile z wirusami, bakteriami, powodziami, burzami, smogami i innymi zagrożeniami w środowisku naturalnym.

W erze pandemii politykę dyktuje strach i dlatego wkraczamy w strefę bezpieczeństwa, która zazwyczaj kojarzy się z wojskiem, a nie z lekarzami. Już w marcu 2020 roku prezydent Macron powiedział, że mamy wojnę, i zaczął prowadzić politykę iście wojenną, niczym Napoleon. Ofiar COVID-u jest już więcej niż ofiar konfliktów zbrojnych po II wojnie światowej. Zniszczenia gospodarcze też są na skalę wojenną. Problem w tym, że nawet nowoczesne armie w starciu z wirusem są bezużyteczne, czego najlepszym przykładem jest lotniskowiec Charles de Gaulle, na którym uzbrojeni po zęby marynarze ulegli wirusowi. NATO w walce z wirusem też się specjalnie nie przydało. Wygląda na to, że duża część pieniędzy wydanych na czołgi i armaty została wyrzucona w błoto, zresztą nie tylko przez Zachód. Ale to doświadczenie zrewolucjonizuje nasze myślenie o obronności i bezpieczeństwie. Oczywiście groźba wojny atomowej czy ataków terrorystycznych nie zniknie, lecz obywatele będą żądać od polityków bezpieczeństwa zdrowotnego na lepszym poziomie niż dotychczas. Zmiana percepcji zagrożenia spowoduje walkę o instytucje i pieniądze. Tradycyjny sektor wojskowo-przemysłowy będzie się bronił przed cięciami i reorganizacją, lecz jest to dla niego batalia nie do wygrania. Pojawi się presja na zwiększenie nakładów nie tylko na sektor zdrowia, lecz także na ochronę środowiska, bo globalne ocieplenie już jest wyzwaniem dla nas wszystkich.

Obrona społeczeństwa otwartego

Pandemia uderzyła w nas nierównomiernie, a rządowa polityka walki z nią tylko pogłębiła istniejące nierówności. Powyższe sugeruje społeczny konflikt, który tylko zwiększy już istniejącą polaryzację polityczną. Rządzenie w najbliższych latach nie będzie łatwe, choć wiele instytucji przyzwyczaiło się do wydawania szybkich dekretów bez „zbędnych” dyskusji i kompromisów. Problem w tym, że bez dyskusji, namysłu i kompromisu dekrety są nieskuteczne. Sam strach nie wystarczy, by zdobyć poparcie społeczne. Nawet Lenin rozumiał, że trudno siedzieć na bagnetach. Czy jednak dzisiejsza demokracja jest dobrze skrojona na czasy wojny z pandemią? Nie trzeba być ekspertem, by widzieć kryzys partii, sądów i parlamentów. Oczywiście ten kryzys ma inne formy i zakres w poszczególnych krajach. Polska to nie Francja na przykład, lecz nawet we Francji pandemia pogłębiła społeczne podziały i obnażyła słabość demokracji. Choć nie wiem, kto wygra następne wybory w Polsce i we Francji, wiem, że obrona wolności w erze pandemii będzie wymagała nowych form legitymizacji władzy w obu krajach. Jeśli rządy nie będą w stanie wypracować nowego kompromisu pomiędzy społecznym poczuciem bezpieczeństwa i społecznym pragnieniem wolności, to szybko źle skończą. Argument, że są narody poddańcze, których nie interesuje wolność, jest empirycznie nie do utrzymania, zwłaszcza w przypadku państw takich jak Francja i Polska. Powyższe nie oznacza, że wolność jest ważniejsza niż bezpieczeństwo. Bez bezpieczeństwa nie ma wolności i na odwrót. Pytanie, jak te wartości pogodzić.

Wybitni intelektualiści zeszłego stulecia urodzeni w naszej części Europy: Hannah Arendt, Isaiah Berlin i Karl Popper, pokazali, jak to można zrobić. Zamiast rewolucyjnej utopii sugerowali serię eksperymentów i stopniowe reformy. Zamiast biegu do celu na skróty – dyskusję i przetarg mający na celu kompromis. Proces dochodzenia do właściwych rozwiązań był dla nich ważniejszy od efektów. Władza musi być otwarta, tolerancyjna i szanować prawo. To samo dotyczy obywateli. Polityka plemienna pod sztandarem ideologii czy narodu była dla nich drogą do niewoli.

Proponowany katalog spraw może sprawiać wrażenie banalnego, lecz odbiega on znacznie od sposobu uprawiania polityki dzisiaj. Ewangeliczny dekalog też sprowadza się do paru prostych, oczywistych zasad i mało kto kwestionuje jego zasadność. Pandemia może nas z czasem zupełnie zniewolić, trzeba więc ciągle bronić wolności, jednak nie w sposób, który proponują antyszczepionkowcy.