Adam Przeworski „Życie w czasach koronawirusa”
Światowej klasy politolog
prof. Adam Przeworski początek
pandemii COVID-19, będący dla
niego czasem przymusowego
zamknięcia we własnym mieszkaniu
na Manhattanie, poświęcił na
zapiski, w którym profesjonalne
analizy socjologiczne i polityczne
połączyły się z osobistymi
obserwacjami i doświadczeniami.
Dzięki czemu powstał kilkuodcinkowy
tekst, którego aktualność
wydaje się znacznie przekraczać
„dziennik czasów zarazy”.
19 marca 2020
Te zapiski to nic innego jak wyrywkowe myśli na temat bieżących wypadków oraz spekulacje dotyczące ich długofalowych następstw. Są oczywiście wynikiem izolacji: człowiek pozbawiony fizycznego kontaktu z innymi może się z nimi łączyć jedynie za pomocą myśli. Notuję je na bieżąco, w miarę rozwoju katastrofy.
Notatka osobista. Za dwa miesiące skończę osiemdziesiąt lat. Przeżyłem wszystkie rodzaje piekła. Kiedy miałem cztery lata, wszyscy mieszkańcy Warszawy, w której się urodziłem, zostali wypędzeni z miasta przez Niemców, którzy palili budynek po budynku. Pośród spadających bomb moja babcia, mama i ja szliśmy piętnaście kilometrów do obozu przejściowego, gdzie spędziliśmy tydzień, oczekując na śmierć. Następnie Niemcy postanowili zapakować kobiety i dzieci do wagonów bydlęcych i w środku nocy wywieźli nas nie wiadomo gdzie i porzucili w jakimś polu.
Po wojnie panował głód. Jeden z największych życiowych sukcesów odniosłem w wieku lat ośmiu, kiedy mama nie miała pieniędzy na bilet tramwajowy, by pojechać po swoją miesięczną wypłatę na drugi koniec Warszawy, a ja znalazłem monetę, za którą mogła kupić ten bilet. Żyłem w komunizmie, w czasie wojny w Wietnamie mieszkałem w Stanach Zjednoczonych, o mało nie znalazłem się w Chile podczas przewrotu w 1973 roku. Pamiętnego 11 września (9/11) byłem w Nowym Jorku.
Myślałem, że przeżyłem już wszelkie możliwe nieszczęścia. Nigdy jednak nie wyobrażałem sobie, że swoje osiemdziesiąte urodziny spędzę wyłącznie z żoną, nie zobaczę się nawet z córką ani wnuczką, świat, który znamy, rozpadać się będzie na kawałki, a miliony ludzi będą chorować i umierać. Nie sądzę, by ktokolwiek sobie to wyobrażał. Jednym z powodów, dla których wielu ludzi, zwłaszcza młodych, lekceważy ostrzeżenia dotyczące kontaktów społecznych, jest po prostu niedowierzanie. Jeśli nie wierzysz, że coś jest możliwe – albo dokładniej: jeśli nigdy nie wyobrażałeś sobie, że to możliwe – aktualizowanie przekonań i podejmowanie działań opartych na zaktualizowanych przekonaniach przebiega powoli. Nie można tego analizować za pomocą standardowych modeli, jakie wykorzystujemy do badania zmieniających się przekonań. Nawet jeśli zmienimy zdanie, jak zrobił to z opóźnieniem prezydent Donald Trump, dzieje się to powoli, a nieuzasadniony optymizm trwa. Jednak nawet jeśli w pełni zdajemy sobie sprawę z niebezpieczeństwa, większość naszych działań wynika z przyzwyczajeń, a nie z racjonalnych decyzji podejmowanych za każdym razem, gdy chcemy coś zrobić. Jeśli przez lata codziennie rano kupowało się gazetę „L’Équipe” i szło się do tej samej kafejki, by ją przeczytać, a kelner zawsze wiedział, co zamawiasz, zmiana takiego przyzwyczajenia może okazać się trudna. Tak więc musimy zostać przymuszeni przez państwo do porzucenia dotychczasowych zwyczajów, bez względu na to, czy nasze osobiste przekonania się zmieniły, czy nie. Zastanawiam się nad długofalowymi politycznymi konsekwencjami tego eksperymentu: jeśli się powiedzie, być może czeka nas przyszłość na modłę chińską, jeśli nie – być może będziemy żyli w stanie permanentnej rewolty.
Nie wiem, jak bardzo powinniśmy narzekać. Jednym z powodów, dla których burmistrz Nowego Jorku, Bill de Blasio, wahał się przed zamknięciem szkół, było to, że około jedna dziesiąta uczniów – 114 tysięcy – to bezdomne dzieciaki, które przez to, że nie chodzą do szkoły, w ogóle nie dostaną obiadu. I to w mieście, w którym parę lat temu słyszałem rozmowę dwóch bardzo bogatych ludzi, podczas której jeden zapytał drugiego: „Ile masz domów?”, na co padła odpowiedź: „Czternaście. Jeden z nich to rodzinna posiadłość”.
Zasadniczo nie mam nic przeciwko człowiekowi posiadającemu czternaście domów. Ale nie w mieście, w którym jest 114 tysięcy bezdomnych dzieci. Mówiąc krótko, niezbyt przejmuję się równością, ale nędza pośród przepychu jest nie do zniesienia. Złości mnie taka sytuacja, i to bardzo. Byłbym rewolucjonistą, gdybym uważał, że rewolucja jest możliwa, i gdybym nie widział jej konsekwencji. Jest to więc pusta, jałowa złość. Jestem zły na siebie: mogłem przecież zapewnić dom przynajmniej jednemu bezdomnemu dziecku. Złoszczę się na właścicieli czternastu domów. Jestem wściekły na polityków siedzących w kieszeni właścicieli czternastu domów. Zastanawiam się, kogo reprezentują „instytucje reprezentantów”. Postrzegamy populizm jako zagrożenie dla tych instytucji, ale jest coś nielogicznego i być może obłudnego w tym narzekaniu: nie można skarżyć się na uporczywe nierówności i bronić instytucji, które je utrwalają. Gdyby te instytucje były reprezentatywne, w Nowym Jorku nie byłoby bezdomnych dzieci.
Tuba propagandowa amerykańskiego liberalizmu, „The New York Times”, poświęca całe strony na ostrą krytykę autokratycznych środków przyjętych przez reżim w Chinach, mających ograniczyć rozprzestrzenianie się epidemii. Teraz takie same środki zostały przyjęte przez Włochy, Francję, Hiszpanię, Niemcy, a za kilka dni, jeśli nie godzin, zostaną przyjęte przez Nowy Jork. Kiedy zagrożone jest fizyczne istnienie, wszystkie kompetentne władze reagują w taki sam sposób. Chińczycy byli skłonni zgodzić się na bolesne kompromisy, by ocalić nie tylko siebie, ale i nas. Byli zdyscyplinowani i zdolni do solidarności. Byłem naprawdę głęboko wzruszony, kiedy mój były chiński student przysłał mi z Pekinu paczkę z maseczkami. Teraz, kiedy wygląda na to, że w Chinach epidemia jest raczej opanowana, „NYT” nadal poświęca całe strony na narzekanie na brak informacji od chińskich władz. W odróżnieniu od Trumpa? Od Borisa Johnsona?
Stany Zjednoczone nie są przygotowane na to, co ma nadejść. W krajach europejskich sytuacja nie wygląda lepiej. Obecne szacunki mówią, że wkrótce nadejdzie dzień, w którym zapotrzebowanie na łóżka w szpitalach będzie trzykrotnie większe niż liczba łóżek, nie wspominając o miejscach na oddziałach intensywnej terapii. To nie powinno nikogo zaskoczyć i być może nie jest nieracjonalne. Kwestia jest znana jako „problem z karetkami”: ile karetek powinno działać w mieście? Jeżeli ich liczba jest wystarczająca, by nie zabrakło ich w szczycie zapotrzebowania, włączając w to nieprzewidziane wydarzenia, to przez większość czasu większość z nich będzie nieużywana. A zatem racjonalnym rozwiązaniem jest posiadanie karetek w takiej liczbie, która nie będzie wystarczająca, kiedy dojdzie do katastrofy. Ale pomyślmy o sprzęcie wojskowym. Racjonalnym zachowaniem może być inwestowanie w broń atomową, która nigdy nie zostanie użyta; i naprawdę inwestujemy w nią po to, by nigdy nie została użyta lub ewentualnie zniszczona za porozumieniem stron. A czołgi? Nie mam pojęcia, ile ich mamy, ale idę o zakład, że bardzo niewiele z produkowanych przez nas i utrzymywanych czołgów kiedykolwiek trafia na pole bitwy. Trzymamy czołgi na wszelki wypadek, a nie trzymamy łóżek w szpitalach? Czy to racjonalne? (Dzięki Steve H. za tę obserwację).
Gdybyśmy byli w pełni przygotowani, moglibyśmy uniknąć najgorszej katastrofy. Nie jestem pewny, czy całkowicie rozumiem matematyczne modele epidemii. Ale załóżmy, że możemy u każdego przeprowadzić test. Zidentyfikowalibyśmy wówczas wszystkich zakażonych, poddalibyśmy ich kwarantannie przez wymagany czas i wyeliminowalibyśmy możliwość szybkiego rozprzestrzeniania się epidemii, nawet gdyby pozostała wielka liczba osób podatnych na zakażenie. Ludzie z potwierdzoną nabytą odpornością mogliby wrócić do pracy. W jasny sposób taki scenariusz zakłada, że testy generują pewną liczbę wyników fałszywie negatywnych, nie wiem, jaki to odsetek. Ale tak czy inaczej, biorąc pod uwagę, że nie jesteśmy przygotowani, nie możemy przeprowadzić testów dosłownie u nikogo. Musimy więc uciec się
do powszechnej fizycznej izolacji i akceptować wysoką liczbę zakażeń. Bycie w izolacji jest nudne. Nie mogę się skupić na tym, co robię normalnie. Myślenie o czymkolwiek innym poza wirusem wydaje się zbyt trywialne. Z przyzwyczajenia sprawdzam strony piłkarskie, ale nie ma meczów, a jedyne informacje o piłkarzach dotyczą tego, kto ma wirusa. Jak zauważył jeden z moich kolegów, który także jest kibicem Arsenalu, dobra strona sytuacji jest taka, że przynajmniej nie przegrywają. Jednym z następstw fizycznego oddalenia jest wzmożone życie towarzyskie. To nowy jego rodzaj. Liczby kontaktów przez pocztę elektroniczną i media społecznościowe osiągają zawrotne wartości. Wszyscy interesują się, co dzieje się z ich przyjaciółmi na drugim końcu świata. Obchodzimy happy hours z rodziną i przyjaciółmi online, każdy z nas z kieliszkiem wina w ręku, u siebie w domu. To nie jest substytut.
Jest coś szczególnego w siedzeniu ze sobą przy stole, kiedy można się dotknąć, uścisnąć sobie ręce i kogoś pocałować – tego się nie da zastąpić. Ale to niewielka cena, jaką płacimy za chronienie siebie i innych. Nie jest to cena jedyna. Strach przed śmiercią przeważa nad naszymi liberalnymi skrupułami. Zabrania nam się robić to, co zawsze uważaliśmy, że mamy prawo robić – chodzić po ulicach, pójść do muzeum czy restauracji – i większość osób chętnie się temu poddaje. Jesteśmy także gotowi zrezygnować z naszego prawa do wybierania rządów, demokracji, albo przynajmniej odłożyć je w czasie. W Luizjanie i Ohio właśnie przełożono prawybory. W Wielkiej Brytanii odłożono wybory samorządowe o rok, a biorąc pod uwagę fakt, że burmistrz Londynu jest prominentnym oponentem premiera, nie wygląda to na sabotaż. Prezydent Macron bał się oskarżeń o zamach stanu, więc nalegał na przeprowadzenie pierwszej tury wyborów samorządowych, ale opozycja jednogłośnie poparła przełożenie drugiej rundy. W Stanach Zjednoczonych pojawiła się obawa, że Trump wykorzysta okazję, by przełożyć wybory prezydenckie. Już pojawiają się artykuły argumentujące, że mógłby to zrobić bez naruszania konstytucji. Jednocześnie zawieszane są posiedzenia sądów w kilku stanach i wielu krajach świata. Rząd francuski prosi parlament o specjalne uprawnienia, by móc za pomocą dekretów zarządzać kryzysem. Prawdziwa władza koncentruje się zatem w rękach władzy wykonawczej.
Szczerze mówiąc, zdumiała mnie pierwsza reakcja Trumpa na epidemię. Jego brak kompetencji będzie kosztować życie wielu osób, ale doprowadziła też do tego, że ominęła go wyjątkowa polityczna szansa. Obawiałem się, że kiedy pojawią się pierwsze dowody na to, że sytuacja jest bardzo poważna, przyjmie rolę przywódcy narodu, osłabiając Kongres i sądy. Jego zwolennicy na pewno się podporządkują, ale wielu przeciwników prawdopodobnie także to zrobi, jeśli miałoby to ocalić im życie. Zrobił z siebie głupka, ale być może nie jest za późno. Słuchałem przemówień trzech prezydentów: Trumpa, Macrona i Alberto Fernandeza, prezydenta Argentyny. Trump oczywiście silił się na sztuczny luz, był nijaki, mówił o giełdzie i składał fałszywe obietnice. Macron jak zawsze był zbyt elokwentny, mówił z patosem, próbując wywołać wrażenie, że wszystko jest pod kontrolą i za wszystko bierze odpowiedzialność. Fernandez był z pewnością najlepszy z nich: darował sobie jakiekolwiek polityczne wycieczki, mówił prostym językiem, stanowczo i precyzyjnie. Zastanawiam się nad strategiami przywódców. Jeden mówi: „Zrobiłem wszystko, co tylko się dało. Nic więcej zrobić nie mogłem. Ten kryzys kiedyś minie”. Drugi przekonuje: „W pełni kontroluję sytuację i poradzimy sobie z kryzysem bez względu na wszystko”. Pierwsze podejście „nie wińcie mnie i nie przypisujcie mi zasług” minimalizuje polityczne ryzyko. Drugie podejście to podejście „wszystko albo nic”: jeśli obywatele uwierzą, że przywódca kontroluje sytuację, to będzie jego wielki sukces; jeśli sytuacja się pogorszy wbrew oczekiwaniom, przywódca poniesie polityczny koszt.
Jeden z fragmentów przemówienia Macrona zaparł mi dech w piersi:
Drodzy współobywatele, jutro będziemy musieli odebrać
od życia ważną lekcję, stoimy bowiem przed pytaniem
o model rozwoju, który obowiązywał w naszym świecie
od dziesięcioleci i którego wady wychodzą na jaw.
Musimy zmierzyć się z problemem słabości naszej demokracji.
Pandemia już ujawniła, że darmowa opieka
medyczna bez kryterium dochodowego czy związanego
z pracą, państwo opiekuńcze to nie koszty czy obciążenia,
ale ważne dobra, bardzo cenne, kiedy uderza los.
Pandemia uświadomiła nam, że istnieją
dobra i usługi, które muszą funkcjonować
poza prawami rynku. Powierzanie naszej
żywności, bezpieczeństwa i troski o środowisko
życia innym byłoby szaleństwem. ((Przemówienie prezydenta Emmanuela Macrona z 12.03.2020 r. www.elysee. fr/emmanuel-macron/2020/03/12/adresse-aux-francais, tłum.A. Przeworski ))
To prawie słowo w słowo powtórzone przemówienie Bertila Ohlina,
szwedzkiego ministra z partii socjaldemokratycznej, z 1938 roku:
Koszty służby zdrowia to inwestycja w najbardziej wartościowy,
produktywny instrument: w obywateli.
W ostatnich latach stało się oczywiste, że to samo dotyczy
wielu innych form „konsumpcji” – pożywienia, ubrania,
rekreacji… Mamy do czynienia z trendem dążącym
w kierunku „nacjonalizacji konsumpcji”. ((B. Ohlin (1938). Economic Progress in Sweden. The Annals of the American Academy of Political and Social Science 197, 5. ))
Mam problem ze zrozumieniem, skąd bierze się lekcja Macrona. Zawsze uważałem, że jest on instynktownym neoliberałem, a tutaj objawiła się socjaldemokracja w swej najczystszej, oryginalnej postaci, niestety porzuconej przez socjaldemokratów w latach 80. XX wieku. Czy jest to manewr polityczny, by udobruchać lewicę, czy on naprawdę tak myśli?
Inny aspekt przemówienia Macrona jest równie głęboki: jego odrzucenie idiotycznego zapisu w traktacie z Maastricht (1992), ograniczającego deficyty do 3%. Ogłaszając ochronę przychodów i zwiększając wydatki na ochronę zdrowia, trzy razy powtórzył quoi qu’il en coûte, za wszelką cenę. Nawet Merkel powiedziała coś podobnego. Ponieważ zasada ta uniemożliwiała rządom antycykliczną politykę, zawsze była głównym celem protestów przeciwko Europie. Kilka rządów próbowało trików, by obejść ten zapis, ale był twardy. Czy to koniec Maastricht? Czy skończyliśmy wreszcie z neoliberalizmem? Czy znów znaleźliśmy się na drodze do „keynesowskiego państwa opiekuńczego”? Czy też jest to po prostu paniczna reakcja na kryzys?
Europa nie będzie już tym samym, czym była przez ostatnie trzydzieści lat. Ale geopolityczne konsekwencje kryzysu dotyczą całego świata. Jednostronny, niekonsultowany i nieskoordynowany zakaz, jaki Trump nałożył na podróżnych z Europy, to koniec Zachodu. Termin ten jest produktem zimnej wojny, która oddzieliła Zachód od bloku komunistycznego i Trzeciego Świata. Sojusz północnoatlantycki i jego zbrojne ramię NATO miały się opierać na wspólnych wartościach i interesach.
Zachód był „wolnym światem”, w którym panują liberalizm i demokracja. Geograficzne określenie niedokładnie pokrywało się z politycznym, z kilkoma brutalnymi wojskowymi dyktaturami w Ameryce Łacińskiej, a także w Grecji, Portugalii i Hiszpanii. Ale by walczyć z komunizmem, nawet prezydent Reagan musiał się zwrócić przeciwko chilijskiemu reżimowi wojskowemu. A rok 1989 był tryumfem Zachodu. Nauka, jaką Europejczycy muszą wyciągnąć z prezydentury Trumpa, jest taka, że Stany Zjednoczone to niepewna droga.
Po próbie flirtu z Trumpem Macron był być może pierwszym europejskim przywódcą, który zrozumiał, że Europa nie może polegać na Stanach Zjednoczonych ani ekonomicznie, ani militarnie. Zwrócił się do prezydenta Władimira Putina, ale alternatywą dla Europy są także Chiny. Europa będzie musiała grać w skomplikowaną grę strategiczną, balansując pomiędzy Stanami Zjednoczonymi, Rosją i Chinami. Ale Europa ma problemy z podejmowaniem decyzji i właśnie doszło do brexitu – europejska zdolność do utrzymania spójnej strategii jest raczej wątpliwa. To będzie chaos.
I wreszcie – ostatecznie tylko przez chwilę, kiedy mam zamiar kontynuować, pojawia się nowa myśl – zastanawiam się nad długofalowymi konsekwencjami tego kryzysu dla roli nauki w rządzeniu i dla samej nauki. We Francji rada złożona z jedenastu naukowców spotyka się codziennie i doradza rządowi. Nawet Macron, którego ulubione zdanie brzmi: „Wyjaśnię wam to”, słucha jej rad. W Stanach Zjednoczonych Centrum Kontroli Chorób publikuje wytyczne dotyczące postępowania podczas epidemii, nawet gdyby publikacje te miały być sprzeczne z obwieszczeniami Białego Domu. Jest jasne dla wszystkich, że niektóre kwestie polityczne wymagają opinii ekspertów. Na dobre i na złe dawno temu powierzyliśmy tę rolę ekonomistom. Teraz jednak nagle musimy zwrócić się do epidemiologów, wirusologów, lekarzy i innych naukowców. Być może na uwagę zasługuje to, że w odróżnieniu od ekonomistów ci eksperci mówią raczej jednym głosem. Przyznają, że nie mają pewności, że wszystkie prognozy uwarunkowane są domysłami dotyczącymi różnych parametrów i mają wielkie przedziały ufności. Politycy z kolei muszą rozważyć rady naukowców i ekonomistów: jeśli zabronimy wszelkiej aktywności, zabraknie nam pożywienia i podstawowych usług. Ale – być może z wyjątkiem Trumpa, który troszczy się jedynie o indeksy giełdowe – ton tych dyskusji jest profesjonalny, poważny i odpowiedzialny. Wybór nie jest łatwy i z perspektywy czasu niektóre strategie okażą się bardziej skuteczne niż inne: Wielka Brytania stosuje szczególnie ryzykowną. Jednak uspokajające jest to, że decyzje podejmują, lub przynajmniej mają na nie wpływ, ludzie oświeceni, mający największą wiedzę.
Jeśli chodzi o samą naukę, można się zastanawiać, czy to doświadczenie doprowadzi do publicznego wsparcia, zwiększenia wydatków publicznych i być może zmian instytucjonalnych. Uderzającym aspektem jest współpraca naukowców z całego świata, dzielenie się danymi, dostępność wyników w domenie publicznej (dotyczy to nawet takich oligopolistów, jak holenderska firma Elsevier). Podczas gdy politycy budują mury, naukowcy rozumieją, że wirus nie ma narodowości.
Pomysł, by naukowcy musieli płacić za dostęp do wyników badań finansowanych przez podatników, jest w tej chwili ewidentnie niedorzeczny. Czy ta współpraca potrwa dłużej? Czy otwarta domena stanie się normą?
Kiedy piszę te notatki, zdaję sobie sprawę, że wiele z moich pytań dotyczy tego, czy działania, do których zostaliśmy zmuszeni przez kryzys, będą trwały, kiedy wszystko wróci do normalności. Czy będzie jakieś „przed” i „po” kryzysie? Czy cierpienie czegoś nas nauczy?
***
25 marca 2020
Kluczowy współczynnik reprodukcji
Podstawowy sposób myślenia o epidemiach to model SIR (stworzony w 1927 roku; jest bardzo dobra strona w angielskiej Wikipedii na ten temat). Założenia są następujące: S to susceptible, czyli osoby podatne na zakażenie, I to infected, czyli osoby zakażone, R to recovered, czyli osoby, które wyzdrowiały (co jest eufemizmem, bo tutaj zalicza się także tych, którzy umarli, oraz zakłada się, że odporność jest trwała). Za każdym razem I zakaża β osób podatnych i γ zakażonych zdrowieje.
R0 = β/γ to „podstawowy współczynnik reprodukcji”, czyli stosunek tempa zakażeń podczas kontaktu do liczby wyzdrowień w określonym przedziale czasowym. Epidemia rozprzestrzenia się, jeśli R0 (S/N) > 1, i słabnie, jeśli R0 (S/N) < 1, gdzie S/N to obecna proporcja osób podatnych na zakażenie w populacji. Jeśli pozwoli się epidemii na swobodny rozwój, w dłuższym czasie liczba zakażonych zmieni się na S ≤ N. Epidemia kończy się, kiedy nie ma osób zakażonych, I = 0, albo kiedy nikt z zakażonych nie może zakażać innych, β = 0. A zatem ważne jest przeprowadzanie testów. Z punktu widzenia ochrony zdrowia oczywiście kluczowe jest utrzymanie liczby zakażonych z poważnymi objawami poniżej wydolności systemu ochrony zdrowia. Co więcej, moglibyśmy wielokrotnie badać osoby, które nie są R, moglibyśmy także izolować zarówno osoby zakażone, jak i te, z którymi miały one kontakt w okresie inkubacji, by choroba się nie rozprzestrzeniała.
Trump i jego zwolennicy myśleli, że to minie
Dlatego też eksperci doradzają, by przeprowadzać jak najwięcej testów. Jeśli nie możemy przeprowadzić ich u wszystkich, musimy polegać na powszechnej izolacji, social distancing, w nadziei na zredukowanie rozprzestrzeniania się zakażenia. Z ekonomicznego punktu widzenia kluczowy test to nie ten na infekcję, ale ten na odporność. Gdybyśmy mogli przebadać wszystkich pod kątem odporności, to ci, u których stwierdzono by odporność, mogliby powrócić do działalności gospodarczej, żeby zapewnić dobra i usługi pozostałym. Jeśli moje rozumowanie jest poprawne (najnowocześniejsze modele biorą pod uwagę aktuarialne dane i niepewność), niepojęte jest, dlaczego większość rządów (poza Koreą Południową) nie przeprowadza masowych testów. Tak, jesteśmy źle przygotowani. Ale przecież na świecie są tysiące laboratoriów, w których można by przeprowadzać testy. Rządy mogłyby nakazać firmom prywatnym i państwowym masową produkcję koniecznego sprzętu. Jestem zaskoczony, że wielki biznes nie naciska na produkcję i wykorzystanie testów na odporność, co przyspieszyłoby powrót firm do rentowności, zamiast czekać na pomoc. Administracja prezydenta Donalda Trumpa jeszcze utrudniła przeprowadzanie badań, nakazując agencji CDC odpowiedzialnej za zwalczanie epidemii nieprzeprowadzanie testów i zakazując ich niektórym laboratoriom w stanie Waszyngton. Mogę jedynie zgadywać, że Trump naprawdę wierzył, że kryzys sam minie, i chciał uniknąć szkód dla giełdy. Na rynku i tak wybuchła panika, ale zwolennicy Trumpa dalej myślą, że to po prostu minie.
Czytam artykuły na temat reakcji rządów na pierwsze sygnały wirusa. Trudno dostrzec większe różnice między reżimami. Zarówno Chiny, jak i Stany Zjednoczone aktywnie zwalczały przepływ informacji. Francja tego nie robiła, ale popełniła błąd, bo wszelkiej maści uczeni twierdzili, że to tylko „zwykła grypa”. Spośród krajów, w których śledzę sytuację, tylko rząd Argentyny w pełni ujawnił wszystko, co wie, i podjął działania wyprzedzające – być może dlatego, że nauczył się czegoś, obserwując kraje, w których epidemia była bardziej zaawansowana.
Oto moje najlepsze źródła, które tworzą kronikę zbrodni przeciwko ludzkości: z Chin artykuł „The Straits Times”, „South China Morning Post”, z Francji tekst „Le Monde”, z USA – artykuł„The Atlantic”.
Populiści nie mogą przyznać, że coś idzie nie tak
Ale coś mnie zastanawia. Wszyscy szaleni przywódcy są populistami: Donald Trump w USA, Jair Bolsonaro w Brazylii, Andrés Manuel López Obrador w Meksyku czy Jarosław Kaczyński w Polsce. Kilka cytatów:
Trump w Davos:
Całkowicie panujemy nad sytuacją. To tylko jeden człowiek,
który przybył z Chin. Mamy to pod kontrolą. Wszystko
będzie dobrze.
Trump pod koniec lutego:
W ciągu kilku dni [liczba zakażeń] spadnie prawie do zera.
Nieźle się spisaliśmy.
Bolsonaro:
Covid -19 to gripezinha, grypka.
(dziennik „O Globo”, 20 marca).
Kaczyński:
Jestem przekonany, że w tej chwili nie ma żadnych
przesłanek do tego, by wprowadzić stan klęski żywiołowej,
najsłabszy ze stanów nadzwyczajnych.
(TVN24, 21 marca).
Rosario Murillo, wiceprezydent Nikaragui:
Ponieważ pandemia Covid -19 zagraża całemu światu,
kochajcie się, jednoczcie się w swoich dzielnicach, regionach
i społecznościach i troszczcie się o siebie nawzajem.
(Jej mąż, prezydent Daniel Ortega, zwołał marsz obywateli
pod hasłem Amor en el tiempo de Covid -19, Miłość
w czasach Covid -19; BBC News in Spanish, 21 marca).
Czy to przypadek wynikający z mojego wyboru przypadków? Czy też jest w tym coś systemowego? Wraz z Zhaotianem Luo doszliśmy do wniosku (w książce Democracy and Its Vulnerabilities: Dynamics of Democratic Backsliding, 2019), że populizm to sytuacja, gdy przywódcy osłabiają demokrację przy poparciu swoich zwolenników, których zadowala to, co przywódca dla nich robi. Dla przywódców odchodzących od demokracji kluczowe jest przekonanie zwolenników, że wszystko jest albo będzie dobrze, poleganie na sile pozytywnego myślenia. Cały ten mechanizm opiera się na tym, że populistyczni przywódcy nie mogą sobie pozwolić na przyznanie, że coś idzie nie tak.
Twarożek, który uleczy wszystkie choroby
Trudno odróżnić manipulację od zwykłej głupoty. Oto, co mówi rzeczniczka francuskiego rządu Sibeth Ndiaye: „Wirus przenosi się drogą kropelkową, ale nie przenosi się w powietrzu. Na stadionie piłkarskim jesteś na otwartej przestrzeni, nie zakazisz się przez powietrze” (by oddać sprawiedliwość – zapewne kazano jej powiedzieć coś takiego). A oto wypowiedź chilijskiego ministra zdrowia Jaime Mañalicha z 22 marca: „Co będzie, jeśli wirus ulegnie mutacji, która stworzy mniej zjadliwą jego postać?Tak naprawdę wywołuje on jedynie objawy lekkiego przeziębienia, jak większość koronawirusów. Co się stanie, jeśli dojdzie do mutacji i powstanie dobry wirus? To zupełnie inny scenariusz, który nie ma nic wspólnego z obecną sytuacją”. Najlepszy był chyba Bolsonaro: „Grupa ryzyka to osoby po sześćdziesiątce. Po co więc zamykać szkoły?” („O Globo”, 24 marca).
Desperacja wywołana sytuacją ekonomiczną Republiki Weimarskiej w 1929 roku otworzyła możliwości przed szarlatanami oferującymi przeróżne cudowne lekarstwa. Moim ulubionym jest twarożek, który miał leczyć wszelkie choroby. Kiedy ludzie są zdesperowani, łapią się każdej nadziei. Dlatego być może nie należy się dziwić temu, co mówią Trump, Bolsonaro, López Obrador czy dyktator Wenezueli Nicolás Maduro.
Bolsonaro:
Nie będzie załamania. Jestem pewien skuteczności reuquinolu, który właśnie przechodzi testy kliniczne poza Brazylią („Valor Econômico”, 21 marca).
López Obrador, zapytany, jak zamierza chronić Meksyk, wyjął z portfela dwa amulety i z dumą je zaprezentował. Tarczą ochronną jest „Odejdź, Szatanie”, powiedział i odczytał inskrypcję na amulecie: „Zatrzymajcie się, wrogowie, bo Serce Jezusa jest ze mną” („Time”, 20 marca).
Prezydentowi Maduro jakiś „naukowiec” z czasów jego poprzednika Hugona Cháveza zapisał miksturę, która prawdopodobnie zwalcza Covid -19. Trawa cytrynowa, imbir, czarny bez, czarny pieprz, cytryna i miód to składniki, których potrzeba, by nie złapać wirusa… „Wierzę lekarzowi”, powiedział chavezowski dyktator, po czym dodał: „Zrobiliśmy z Cilią dziewięć butelek preparatu i zgodnie z zaleceniem lekarza przyjmuję go od czasu do czasu” („Infobae.com”, 24 marca).
Między skrajnościami
Niektóre sposoby postępowania wydają się oczywiste. Należą do nich testy na infekcje, przekierowanie wszelkich potencjalnych zasobów do ochrony zdrowia, przeznaczanie masowych środków na badania leków przeciwwirusowych, przeprowadzanie testów na odporność, szczepienia. Trudny jest wybór pomiędzy ochroną ludzi przed potencjalnie śmiertelnie niebezpiecznym wirusem a utrzymywaniem działalności gospodarczej.
Jedna skrajność zakłada, według najlepszych szacunków, że jeśli działalność gospodarcza miałaby dalej przebiegać bez żadnych ograniczeń, w ciągu roku epidemia obejmie od 40 do 70% populacji świata i zabije 32–52 miliony osób. Drugie ekstremum to sytuacja, gdy nikt nie pracuje i wszyscy umieramy z głodu i braku podstawowych usług. To jest decyzja, przed jaką stają przywódcy polityczni, i tu istnieją pomiędzy nimi zauważalne różnice.
Premier Wielkiej Brytanii Boris Johnson początkowo był przeciwko ograniczaniu działalności ekonomicznej, ale potem w pośpiechu zmienił front. Trump wydaje się niezdecydowany, ale jego ostatnie wypowiedzi wskazują, że skłonny jest poświęcić ludzkie życie, by zapobiec zapaści na giełdzie. Wszystkie kraje zamykają szkoły i lotniska: takie środki mają niskie koszty ekonomiczne. Do 22 marca mamy jednakże duże różnice w podejściu do social distancing – od całkowitej rezygnacji z tego środka (według BBC News in Spanish jest tak w Nikaragui, na Kubie i, co zaskakujące, w Urugwaju) po godzinę policyjną i zamknięcie wszystkich placówek świadczących usługi nienależące do tych podstawowych, a także kwarantannę, często ze specjalnymi restrykcjami dla osób powyżej określonego wieku. Wybrane strategie wydają się zależeć od tego, jak zaawansowana jest epidemia, a większość polityków (z chlubnym wyjątkiem Alberto Fernandeza z Argentyny) reaguje raczej na bieżąco niż z wyprzedzeniem. W ciągu kilku następnych lat nastąpi eksplozja badań socjologicznych dotyczących ograniczeń związanych z epidemią. Kto ukrywał informacje, a kto tego nie robił? Jak opinia publiczna reagowała na zapewnienia polityków i na śmierć tych, którzy zachorowali? Czy ludzie byli skłonni zaakceptować ograniczenia swoich podstawowych wolności i czy podporządkowywali się zaleceniom rządów? Kogo słuchali politycy: doradców politycznych, naukowców, lekarzy, ekonomistów? Z tych rozważań wysnuć można oczywisty wniosek: epidemia jest źródłem śmiertelnej fascynacji intelektualnej.
***
3 kwietnia 2020
Politycy kłamią, bo wiedzą, że tego chcemy
Wielu z nas nie wierzy w to, co mówią politycy. Często podejrzewamy, że ukrywają złe wiadomości i przesadnie podkreślają znaczenie tych dobrych. I jednocześnie chcemy, by kłamali, by przedstawiali naszą przyszłość w lepszych barwach, niż można by tego realistycznie oczekiwać. Jak w tym sloganie, który powtarzano w 1968 roku w Paryżu: „Chcemy obietnic!”. Proszę sobie wyobrazić polityka, który mówi: Sprawy potoczą się źle i niewiele możemy z tym zrobić. Dostałby zero głosów. W języku teorii gier mamy tu ekwilibrium: chcemy, by politycy kłamali, politycy wiedzą, że chcemy, by kłamali, więc kłamią. Możliwe także, że politycy stosują dezinformację nie dlatego, że próbują nami manipulować, ale dlatego, że sami żywią iluzoryczne przekonania. Co prostą drogą prowadzi nas do wytłumaczenia reakcji
przywódców politycznych na całym świecie na wybuch pandemii koronawirusa.
Oto kilka historii, zaczynając od Chin. Krążą cztery wersje opowieści o tym, jak chiński rząd opóźniał reakcję na wirusa, zwłaszcza o tym, co prezydent Xi wiedział i w co wierzył.
Władze miasta Wuhan, a konkretnie lokalny sekretarz partii, ukrywały wirusa przed centralnym kierownictwem. Informacja o tajemniczym wirusie została pchnięta z Wuhanu w górę hierarchii, ale na jakimś poziomie ją zablokowano i nie dotarła do najwyższego kierownictwa. Prezydent Xi wiedział, że w Wuhanie umierają ludzie, ale został poinformowany i uwierzył, że zakażenie było wynikiem bezpośredniego kontaktu ze zwierzętami, a wirus nie przechodzi z człowieka na człowieka. Pan Xi wiedział, że wirusem można się zakazić od innej osoby, ale nie chciał zepsuć albo uroczystości związanej z podpisaniem umowy handlowej ze Stanami Zjednoczonymi, albo obchodów chińskiego Nowego Roku. Moment ma znaczenie. Wiadomo, że władze Wuhanu początkowo próbowały ukryć przed kierownictwem centralnym, że na ich terenie dzieje się coś złego; pierwsze przypadki tajemniczej choroby wśród osób odwiedzających targ rybny Huanan (na którym oprócz ryb sprzedawano inne zwierzęta) pojawiły się w połowie listopada 2019 roku, ale dopiero 31 grudnia publicznie uznano, że choroba stanowi problem. Stało się to, gdy niektórzy lekarze z Wuhanu podnieśli alarm w mediach społecznościowych. Informacja została natychmiast ocenzurowana, a jej autorzy skarceni przez Biuro Bezpieczeństwa Publicznego w Wuhanie. Ale wieść musiała już dotrzeć do Pekinu, nawet jeśli nie bezpośrednio do przywództwa, bo Narodowa Komisja Zdrowia 31 grudnia wysłała do Wuhanu grupę ekspertów.
Chiny: co i kiedy wiedziały władze
I tu pojawia się pytanie: co władze Wuhanu, a w następnej kolejności przywódcy kraju wiedzieli o tej nowej chorobie? W komunikacie wydanym 31 grudnia Narodowa Komisja Zdrowia twierdziła, że „nie istnieją oczywiste dowody świadczące o zakażaniu człowieka przez człowieka i nic nie wiadomo o tym, by chorobą zakaził się jakiś pracownik służby zdrowia”. Podobnie było jeszcze 11 stycznia: „Nie dowiedziono transmisji człowiek–człowiek”. Dopiero 15 stycznia pojawiła się kwestia zakażania człowieka przez człowieka: „Nie ma oczywistych dowodów na to, że choroba przenosi się z człowieka na człowieka, ale takiej możliwości nie można wykluczyć. Ryzyko takiej transmisji jest jednak niskie”. Wcześniej, 7 stycznia, odbyło się spotkanie Stałego Komitetu Biura Politycznego Partii Komunistycznej. I choć Xi Jinping później twierdził, że wydał dyrektywy do walki z epidemią, oficjalny komunikat opublikowany przez państwową agencję informacyjną Xinhua nie wspominał o dyskusji władz na temat wirusa. Dopiero 20 stycznia dr Zhong Nanshan, główny ekspert do spraw koronawirusów, który w 2003 roku walczył z epidemią SARS, potwierdził w telewizyjnym wywiadzie, że koronawirus przenosi się z człowieka na człowieka. W kolejnych dniach władze Chin rozpoczęły gorączkową kampanię mającą zapobiec rozprzestrzenianiu się choroby. Być może zarówno władze miasta Wuhan, jak i władze centralne naprawdę wierzyły, że choroba nie przenosi się z człowieka na człowieka.
Francja: myśleliśmy, że to „duża grypa”
My tymczasem przenieśmy się do Francji. Rząd francuski oczywiście wiedział, że w Wuhanie umierają ludzie, bo już 3 stycznia chińskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych powiadomiło rządy innych krajów o tajemniczej chorobie w tym mieście. Nikt jednak nie wiedział, czy przekroczy ona granice Chin ani jak bardzo jest niebezpieczna.
1 marca było już 87 500 znanych przypadków zakażenia na świecie, z czego 80 000 w samych Chinach. We Francji odnotowano 130 przypadków i dwa zgony, a rząd przyjął pierwszy słaby środek opanowania epidemii w postaci izolacji wszystkich, którzy ostatnio przybyli z Chin, i tych, którzy mieli z nimi kontakt. Jednocześnie władze zapewniały, że „sytuacja jest pod kontrolą” i nie ma się czego bać. Według dziennika „Le Monde” z 20 marca „każdego dnia w telewizji i w radiu lekarze – rzadko specjaliści od chorób zakaźnych – zapewniają, że ten wirus nie jest bardziej niebezpieczny niż grypa… Politycy, mimo że mają doradców naukowych, sami ulegają sugestiom »ekspertów« wypowiadających się w telewizyjnych programach informacyjnych.
Egzekutywa, chcąc uspokoić mieszkańców kraju, daje im taką samą wiarę jak tym, którzy podnoszą alarm”. A jednak 4 marca, kiedy we Francji było 212 rozpoznanych przypadków i cztery zgony, rzeczniczka rządu dostała polecenie, by w wywiadzie dla radia France Inter powiedzieć, że to nie epidemia, a każdego roku we Francji 2,5–3 miliony ludzi zapada na grypę. Choć zamknięto już niektóre lokalne szkoły, rzeczniczka utrzymywała, że wszystkie zamknięte nie zostaną. Przecież podczas epidemii grypy nie zamyka się szkół. 12 marca sytuacja była już bardzo niepokojąca. Nowo uformowana rada naukowa poinformowała prezydenta, że jeśli pozwoli się wirusowi na swobodny rozwój, zakażona zostanie połowa mieszkańców Francji, co grozi setkami tysięcy zgonów. „Nie mieliśmy tej informacji” – mówił jeden z prezydenckich doradców. „Na początku myśleliśmy, że mamy do czynienia z dużą grypą”. Do wieczora prezydent nakazał kwarantannę i kilka innych środków zapobiegawczych.
USA: całkowicie panujemy nad sytuacją
Idea, że Covid -19 to tylko „grypka”, gripezinha, była także propagowana przez prezydenta Brazylii Jaira Bolsonaro („O Globo”, 20 marca). Lecz ani wiara w to, że zakażają się tylko osoby, które miały bezpośredni kontakt ze zwierzętami, ani w to, że Covid -19 to tylko kolejna odmiana grypy, nie była do końca nieuzasadniona. Istnieje wszak wiele wirusów, którymi zakażają się ludzie, ale nie zakażają innych, nawet jeśli nietoperze są ich nosicielami. Podnoszenie zbyt dużego alarmu też może okazać się błędem: w 2008 roku francuska minister zdrowia Roselyne Bachelot-Narquin wydała półtora miliarda euro na szczepionki przeciwko grypie, a zaszczepiło się tylko 8% Francuzów, co doprowadziło do oskarżeń o marnowanie funduszy. To, co jest błędem we wszechwiedzącej retrospektywie, nie musi być szaleństwem, zanim uzyskamy pewną wiedzę. Jednakże niektóre reakcje na kryzys trudniej zrozumieć. Nie mogę pojąć, o co chodzi Trumpowi. Weźmy pod uwagę niektóre z jego wypowiedzi (zebranych przez „Washington Post”, 31 marca): 22 stycznia, kiedy w Stanach Zjednoczonych zarejestrowano zaledwie jeden przypadek zakażenia, Trump zapewniał: „Całkowicie panujemy nad sytuacją. To tylko jedna osoba, która przybyła z Chin, mamy to pod kontrolą. Wszystko będzie dobrze”. 10 lutego: „Wygląda na to, że w kwietniu, teoretycznie, kiedy robi się cieplej, wirus w cudowny sposób zniknie”. 28 lutego: „Zniknie. Pewnego dnia w cudowny sposób zniknie”. 10 marca, kiedy było już 615 potwierdzonych przypadków i 22 zgony: „Jesteśmy przygotowani i świetnie sobie radzimy. Choroba odejdzie. Zachowajcie spokój. Odejdzie”.
Xi, Trump, Bolsonaro i Johnson naprawdę
nie docenili niebezpieczeństwa?
Kiedy ktoś odwołuje się do cudów, nic nie trzeba robić, w najlepszym wypadku pić świętą wodę z Lourdes albo Zamzam i czekać. Ale niektórzy przywódcy polityczni są szaleńcami w aktywniejszy sposób. Pani wiceprezydent Nikaragui, żona prezydenta, zorganizowała 14 marca „marsz obywateli” przeciwko wirusowi. Istnieje wiele dobrych powodów, by obywatele gromadzili się na marszach, ale marsz przeciwko wirusowi to parada lemingów. Nawet jeśli prawdą jest, że „zjednoczony naród nigdy nie zostanie pokonany” (El pueblo unido jamás será vencido), zasady postępowania podczas epidemii nakazują jak największą izolację ludzi od siebie wzajemnie. Czy potrafimy rozpoznać, którzy przywódcy mieli wiedzę, ale próbowali nami manipulować, a którzy żyli złudzeniami? Jednym z dowodów jest cenzura: Algieria, Węgry, Turcja i Wenezuela to kraje, w których publikowanie informacji o wirusie było karalne w świetle prawa. Nie mając dowodów prima facie, że rządzący coś ukrywają, musimy założyć, że nie mają myśli samobójczych i gdyby mieli jedynie oszukiwać innych, nie narażaliby się sami na niebezpieczeństwo.
Kolejna garść faktów. Ludowy Kongres Wuhanu, ponad 500 osób, 11 stycznia zwołał posiedzenie. Prezydent Xi odbył kilka prywatnych spotkań, 17 stycznia pojechał do Mjanmy, a 18 stycznia do prowincji Hunnan – bez maseczki na twarzy. Prezydent Macron 6 stycznia odwiedził dom spokojnej starości i obejrzał przedstawienie teatralne. Trump brał udział w wiecach, przyjął prezydenta Bolsonaro w Mara Lago i ściskał dłonie innych osób, kiedy w kraju już umierali ludzie wskutek pandemii.
Boris Johnson podkreślał, że będzie podawał ludziom rękę, a dwa dni później jego test na wirusa wypadł pozytywnie. Politycy mają powód, by uprawiać myślenie życzeniowe, chcąc uspokoić obywateli i uniknąć paniki. Mogą także traktować innych instrumentalnie, rezerwując dla siebie przekazywanie optymistycznych wiadomości powierzając ogłaszanie tych trudnych innym osobom: Xi zrzucił zarządzanie kryzysem na premiera Li Kequianga, Trump i Bolsonaro – na gubernatorów poszczególnych stanów. Ale czy gdyby naprawdę wierzyli, że wirus jest bardzo zjadliwy i potencjalnie śmiertelnie niebezpieczny, urządzaliby zgromadzenia, brali udział w wydarzeniach publicznych, podróżach i marszach? Chciałbym wierzyć, że panowie Xi, Trump, Bolsonaro i Johnson naprawdę nie docenili niebezpieczeństwa grożącego im samym i innym ludziom.
Dlaczego szczęście mają tylko niektórzy?
Ale dlaczego niektórzy przywódcy polityczni zachowali się właśnie tak, a inni nie? Niektórzy zareagowali wcześnie (odpowiednio do intensywności kontaktów ich krajów z Chinami) i spójnie. Na koniec zostajemy z pytaniem, na które nie mam odpowiedzi: dlaczego niektórzy z nas mają na tyle szczęścia, że ich rządy wiedzą, co robić, podczas gdy inni skazani są na cierpienie, jakie ściągają na nich ich własne iluzje? Wydaje się, że nie zależy to od systemu politycznego. Chiny i Francja późno rozpoznały niebezpieczeństwo, Tajwan i Wietnam zareagowały od razu, kiedy dowiedziały się o Wuhanie. Lista tych, którzy ulegli iluzjom, zawiera wiele nazwisk przywódców, którzy niewielki szacunek okazują instytucjom demokratycznym: od Xi po Łukaszenkę, Maduro, Trumpa, Bolsonaro, Ortegę i Johnsona. Ale znajduje się na niej także kilku przywódców o solidnych demokratycznych referencjach, jak Macron czy Pedro Sánchez. I jednocześnie nie ma na niej Viktora Orbána, który wykorzystał szansę, by wymierzyć śmiertelny cios demokracji. Można by oczekiwać, że populiści wykorzystają kryzys do przejęcia kontroli, ogłaszając stan wyjątkowy i osłabiając wszystkie inne instytucje. A jednak większość z nich, w tym Putin, zrzekła się odpowiedzialności i zrezygnowała z działania, jak długo się dało. Być może systematyczna analiza ujawni jakieś zrozumiałe schematy, ale na razie nic z tego nie rozumiem.
***
5 kwietnia 2020
Kruchość naszych wartości
Kiedy władze Chin podjęły zdecydowane działania przeciwko rozprzestrzenianiu się koronawirusa, prawie na całym świecie zostały one uznane za autorytarne, brutalne, inwazyjne czy represyjne. I takie właśnie były: przymusowa kwarantanna, szerokie zastosowanie kamer do rozpoznawania twarzy, geolokalizacja, śledzenie WeChatem, by kontrolować ruchy i zakupy użytkowników, ograniczanie informacji w mediach społecznościowych. Nie do pomyślenia było, by takie środki można było wykorzystać w demokracji. „Le Monde” z 20 marca donosi, że „6 marca nie ma mowy, by zastosować ścisłą izolację, jaką Chiny – »ten niedemokratyczny reżim« – narzucają swoim obywatelom. We Francji to niewyobrażalne”. Ponieważ „system władzy w Chinach działa w sposób totalitarny, udało się objąć kwarantanną ogromną liczbę osób. (…) Żadne demokratyczne państwo nie jest w stanie wprowadzić podobnych środków”, mówił francuski intelektualista Guy Sorman (Kultura Liberalna 586, 31 marca). Dziesięć dni później rząd francuski wydał nakaz izolacji. Liberalne wartości, które cenimy, to nie tylko wolność przemieszczania się, ale też wolność stowarzyszeń, udziału w uroczystościach religijnych i ochrona naszej prywatności przed wzrokiem państwa. Do naszych demokratycznych wartości należy wolność wyboru władz w drodze głosowania i kontrolowanie ich działań poprzez naszych wybranych reprezentantów i instytucje sądownicze. Wniosek, jaki można wyciągnąć z reakcji na kryzys związany z koronawirusem, jest taki, że kiedy pojawia się śmiertelne zagrożenie, wartości te są w odwrocie. Co mówi to o nas, jako ludziach, jest istotne. Imperatywem jest fizyczne przetrwanie, wszystko inne to luksus. Krzyk Patricka Henry’ego „Dajcie mi wolność albo dajcie mi śmierć!” wydaje się aberracją. Kiedy piszę te notatki, miliard ludzi na całym świecie pozostaje w izolacji i prawie wszyscy ci ludzie akceptują to jako środek konieczny, by uniknąć śmierci, nie tylko własnej, ale też innych ludzi. Jedynie niektórzy ewangelicy w Stanach Zjednoczonych i Brazylii nalegają na uznanie ich instytucjonalnych interesów za ważniejsze niż bezpieczeństwo publiczne; nawet Kościół katolicki świętej. W kilku krajach obywatele dobrowolnie godzą się, by śledzono ich ruchy za pomocą systemów do geolokalizacji. Poparcie dla przełożenia zbliżających się wyborów przekracza barwy partyjne. Parlamenty delegują swoje uprawnienia na władzę wykonawczą. Zawiesza się procedury sądownicze. Biorąc pod uwagę to, co wiemy w tej chwili, obserwacje te wskazują jedynie na hipotezę, która jest weryfikowana przez odwołanie się do systematycznych dowodów. Powinno się oczekiwać, że demokracje będą się wahać przed ograniczaniem wolności, zwłaszcza że powracają do wolności później niż systemy autokratyczne, później w czasie lub w stosunku do zagrożenia, przed jakim stoją. Jak zauważa David Runciman („The Guardian”, 27 marca):
Demokracjom trudniej jest dokonywać naprawdę trudnych
wyborów. Działania wyprzedzające – zdolność do
radzenia sobie z problemem, zanim stanie się poważny –
nigdy nie były mocną stroną demokracji. Czekamy do
chwili, kiedy nie ma już wyboru, i wtedy się dostosowujemy.
To znaczy, że demokracje zawsze będą zaczynać
działania, kiedy krzywa zachorowań na chorobę taką
jak ta będzie ostro iść w górę, choć niektóre kraje radzą
sobie z sytuacją lepiej niż inne. Ale jeśli ta hipoteza jest
prawdziwa, różnice pomiędzy reżimami, systemami instytucjonalnymi,
okolicznościami politycznymi, a nawet
indywidualnymi osobowościami przywódców politycznych
gwałtownie maleją, kiedy przybywa zgonów. Nawet
przywódcy, którzy zapewniali, że kryzys w cudowny
sposób ustąpi, jak prezydent Trump, sięgają po takie
same środki jak Chiny.
Można by oczekiwać, że niektórzy wybrani przywódcy będą chętniej stosować „totalitarne” środki niż inni. Spora grupa wybranych przywódców podcinała korzenie demokracji, zanim nastąpił kryzys, między innymi Maduro, Ortega, Bolsonaro, Trump, Orbán, Kaczyński, López Obrador, Modi, Erdogan. A jednak zaskakująco nie wszyscy oni skorzystali z okazji, by zadać ostateczny cios demokracji: tak naprawdę zdecydował się na to jedynie Orbán. Większość wybrała bierność, jak długo się dało.
Jednym z argumentów za nieprzyjmowaniem tych środków jest to, że paraliżują one działalność gospodarczą. Stoimy przed kompromisem, który najlepiej podsumował sprzedawca kuponów na loterię w centrum stolicy Meksyku: „Tak, boję się, ale koronawirus może zostać zwalczony za pomocą leków, a głód nie. Albo umrzemy od koronawirusa, albo umrzemy z głodu; będziemy musieli wybrać” („El País”, 27 marca). Lewicowe rządy mogą wahać się przed sparaliżowaniem gospodarki i obawiać się o egzystencję najbardziej wrażliwych, prawicowe zaś mogą się obawiać o zyski wielkich firm. Goldman Sachs, który przez ostatnie lata rządził amerykańską gospodarką (Paulson, Geithner, Mnuchin), miał dobre powody, by martwić się przede wszystkim o indeksy giełdowe. Być może powinniśmy oczekiwać, że opóźnienia będą się różnić w zależności od ideologii rządu. Jest także prawdopodobne, że niektóre kraje zaczną poluzowywać środki izolacyjne wcześniej niż inne. Ale te różnice nie zależą od wartości liberalnych, lecz od niepokojów gospodarczych. Rządy, które nakładają rozwiązania nadzwyczajne, wielokrotnie zapewniają, że są one ograniczone, proporcjonalne i tymczasowe. Tak więc Nicole Belloubet, francuska minister sprawiedliwości, podkreśla, że ustawa z 23 marca, która dała rządowi możliwość rządzenia dekretami, ma służyć jedynie „walce z konsekwencjami czy rozprzestrzenianiem się epidemii wirusa Covid -19 oraz z konsekwencjami środków przyjętych, by ograniczyć owo rozprzestrzenianie się. Żadne z pozostałych fundamentalnych praw i bezpieczników istotnych dla życia w demokracji nie zostało naruszone: wolność wyrażania opinii czy komunikacji, czy informacji albo krytykowania pozostają takie same jak w normalnych czasach („Le Monde”, 1 kwietnia). Kuszące jest spekulowanie na temat długofalowych konsekwencji obecnych ograniczeń wolności. Żyjąc w stanie szoku, chcemy wiedzieć, co może przynieść przyszłość. Felietony w gazetach na całym świecie pełne są przepowiedni autorstwa przeróżnych celebrytów, ekonomistów i filozofów. Ale nie potrzebujemy szklanej kuli, by wiedzieć, co już się wydarzyło. Chiny, Singapur, Korea Południowa i Izrael już stosują urządzenia do namierzania obywateli. Konsorcjum naukowców europejskich PEPP-PT [Pan-European Privacy-Preserving Proximity Tracing] ogłosiło 1 kwietnia, że bliskie jest wynalezienia aplikacji, która pozwoli służbom sanitarnym śledzić zainfekowane osoby i wszystkich, z którymi miały one kontakt. MIT rozwija podobną technologię. W obliczu niebezpieczeństwa ludzie godzą się na takie rozwiązania. W chińskiej prowincji Zhejiang 90% obywateli dołączyło do systemu Alipay Health Code, który śledzi ich ruchy. Nawet Francuzi, bardzo czuli na punkcie swojej prywatności, chcą się temu poddać: w ostatnim badaniu 80% respondentów zadeklarowało, że zainstalowałoby taką aplikację. To laboratorium eksperymentów permanentnie zostanie w arsenale rządów. Będą lub nie będą z niego korzystać, ale będą mogli, bo już będą wiedzieli jak.
***
11 kwietnia 2020
Gotowość
Gdziekolwiek istnieje polityczna opozycja, krytykuje ona brak przygotowania rządów na kryzys. Ex post oczywiste jest, że nie byliśmy przygotowani. Ale ex ante? Czy opozycja byłaby lepiej przygotowana, gdyby rządziła? Mamy dowody na to, że w niektórych krajach byłaby: znaczące jest to, że Trump rozmontował dziedzictwo Obamy – jednostkę Narodowej Rady Bezpieczeństwa odpowiedzialną za ochronę przed chorobami zakaźnymi w Stanach Zjednoczonych. Ale rozważmy tę kwestię w kategoriach ogólnych. Jaka jest optymalna liczba karetek, które powinno utrzymywać w gotowości miasto określonej wielkości? Karetki kosztują, a to oznacza, że trzeba ponosić koszty alternatywne. A konkretnie cena karetki w Stanach Zjednoczonych wynosi od 80 000 do 200 000 dolarów, w zależności od modelu i wyposażenia. Koszt przeciętnego pobytu w schronisku dla bezdomnych jednej osoby w Nowym Jorku to około 38 000 dolarów. Obiad w szkole kosztuje dolara i siedemdziesiąt pięć centów. To znaczy, że wobec ścisłych ograniczeń budżetowych jedna dodatkowa karetka to ekwiwalent od 2,2 i 5,3 razy mniej pobytów w schroniskach dla bezdomnych albo od 48 tysięcy do 114 tysięcy mniej obiadów w szkole. Jasne jest, że to, co optymalne, zależy od tego, jak wysoko cenimy możliwość dojazdu do szpitala w nagłym wypadku w porównaniu z innymi potrzebami. Nie możemy odpowiedzieć, że optymalna liczba jest taka, jaka byłaby potrzebna w najgorszej możliwej sytuacji. Bo to przekroczyłoby budżet każdego rządu. To prawda, byli ludzie, którzy mówili o zbliżającej się nieuchronnie pandemii („The Atlantic”, 18 marca). Ale potencjalnych nagłych sytuacji jest wiele. Niektóre są przewidywalne: rosnąca częstotliwość niektórych katastrof naturalnych – huraganów, powodzi i susz – to dziś dobrze rozumiana konsekwencja zmian klimatu. Z kolei status niektórych katastrof jest statystycznie niepewny: trudno przewidzieć je z jakimś prawdopodobieństwem, więc jedyną racjonalną zasadą, jaką możemy przyjąć, jest bycie przygotowanym na najgorsze. Co więcej, nawet gdybyśmy wiedzieli, że prawdopodobnie dojdzie do jakiejś katastrofy, to nie bylibyśmy w stanie przewidzieć, kiedy to się wydarzy, więc stan przygotowania musiałby być permanentny. Gdybyśmy słuchali każdej kasandry, gdybyśmy byli przygotowani na każdą wyjątkową sytuację, nasze życie w normalnych czasach byłoby o wiele biedniejsze. Myślę zatem, że większość krytyki wobec rządów w związku z tym, że nie przygotowały się do koronawirusa, jest bezzasadna i napędzana podziałami politycznymi. Ale istnieje inny aspekt bycia przygotowanym – to przygotowanie „drugiego rzędu”. Jeśli nagła sytuacja, na przykład wielki pożar, wydarzy się w jednym mieście, jak szybko może ono uzyskać pomoc najbliższej straży pożarnej? Czy rząd może dokonać relokacji środków budżetowych, by zatrudnić większą liczbę strażaków? Czy może wynająć firmy prywatne, by szybko wyprodukowały więcej węży strażackich? Czy może znacjonalizować prywatne szpitale? Bez względu na to, jak dobrze działają rynki w normalnych czasach, ponoszą fatalną porażkę w obliczu epidemii. Warto rozróżnić porażki rynku, do jakich dochodzi w normalnych czasach, a które czynią nas szczególnie nieprzygotowanymi do pandemii, od tych spowodowanych samą pandemią. W pierwszej kategorii najbardziej rzuca się w oczy porażka rynków ubezpieczeń, na których ludzie znali swoje indywidualne ryzyka: negatywna selekcja na rynkach ubezpieczeń prowadzi do sytuacji, w której wiele osób nie ma ubezpieczenia lub ma ubezpieczenie za niskie. Pomiędzy wieloma innymi porażkami rynku jedna, być może nieoczywista, jest taka, że firmy farmaceutyczne nie mają bodźców, by inwestować w choroby, które są nieprzewidywalne, nawet jeśli powodują wiele zgonów. Rynek nie zachęca do produkowania leków na ostre infekcje. Wielkie inwestycje idą na leki na przewlekłe choroby wirusowe, jak AIDS i żółtaczka typu B. Choć produkcja i wprowadzanie na rynek leków stosowanych w chorobach nowotworowych także są drogie, ludzie zawsze będą umierać na raka. Ale pandemie pojawiają się nieregularnie i niekoniecznie długo trwają – więc nie stanowią komercyjnej zachęty. „To jeden z tych przypadków, w których tradycyjna gospodarka rynkowa nie działa zbyt dobrze”, mówi dr Amesh Adalja z Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa. „Przypuśćmy, że w 2003 roku firma wytwarza lek antywirusowy zwalczający SARS. Inwestycja się nie zwróci, bo epidemia minęła” („The New Yorker”, 6 kwietnia 2003 r.). Być może najsurowsze spośród niepowodzeń rynku generowanych przez epidemię rodzą się z kwestii zewnętrznych, które nie są odzwierciedlone w cenach. Na przykład rynkowa cena maseczki to cena, jaką klienci są skłonni zapłacić, by chronić się przed innymi. Ale społeczna korzyść z maseczki polega na ochronie innych: obecne szacunki mówią, że na początku epidemii koronawirusa Covid -19 jedna zakażona osoba zaraża mniej więcej 2,5 osoby. Jednostki nie internalizują tej korzyści i nie są skłonne płacić ceny, która zawierałaby choćby marginalną korzyść społeczną. W efekcie monopolistyczne ustalanie cen kwitnie, kiedy tylko jakaś firma może dostarczyć środków do walki z chorobą. W Nowym Jorku płaci się 7,5 dolara za maseczkę, która przed epidemią kosztowała 50 centów. Nic dziwnego, że prezydent Macron doszedł do wniosku: „Ta pandemia przekonała nas, że istnieją dobra i usługi, które muszą zostać wyłączone z praw rządzących rynkiem. Przekazywanie zarządzania naszymi zasobami żywności, ochrony, troski o środowisko innym jest szaleństwem” (przemówienie z 12 marca). Nawet Wall Street widzi, co się dzieje. Oto opinia Jamiego Dimona, dyrektora holdingu finansowego JP Morgan Chase: „Obecna pandemia jest tylko jednym przykładem złego planowania i zarządzania, które zaszkodziło naszemu krajowi”. Wskazał on na „szkoły w centrach miast”, których „nie kończy połowa uczniów”, i na system opieki zdrowotnej, który jest „coraz droższy, a wielu obywateli nie ma do niego dostępu”. Dimon zwrócił także uwagę na to, że w Ameryce „sieć bezpieczeństwa socjalnego jest kiepsko zaprojektowana”, a „udział pensji najbiedniejszych 30% Amerykanów spada” („Huffpost.com”, 6 kwietnia). Kiedy rynki ponoszą porażkę, muszą wkroczyć rządy. Oto kilka przykładów działań gubernatora Cuomo i burmistrza De Blasio: płacenie firmom za opracowywanie szybkich testów i ich masową produkcję, wydawanie rozporządzeń wykonawczych przesunięcia wydatków na medycynę ze szpitali o mniejszych potrzebach do tych o największych potrzebach, budowa szpitali polowych, zakaz eksmisji, przejmowanie hoteli na mieszkania dla starszych bezdomnych ludzi, zapewnianie wszystkim darmowego wyżywienia. W Hiszpanii znacjonalizowano wszystkie prywatne szpitale, we Francji zapewniono darmowe zakwaterowanie w prywatnych hotelach oraz transport taksówkami całemu personelowi medycznemu, kilka rządów uczyniło państwo pracodawcą ostatniej szansy, niemal wszystkie dokonały alokacji ogromnych środków finansowych do systemów ochrony zdrowia. Jak trzykrotnie powtórzył Macron w swoim przemówieniu 12 marca, koszty nie grają roli: quoi qu’il en coûte.
Kiedy zastanawiam się nad reakcjami na kryzys, w moich uszach brzmi dalekie echo. Frazy takie jak „Racjonalne zarządzanie służące zaspokojeniu ludzkich potrzeb”, „Od każdego według jego możliwości, każdemu według potrzeb”. W momencie kryzysu racjonalność i sprawiedliwość stały się imperatywami. Chcemy przesuwać środki, by zapobiec śmierci, i rozprowadzać je tak, by trafiały do najbardziej potrzebujących. Trudno nie zauważyć, rozumie to nawet dyrektor wielkiej grupy finansowej, że nie są to zasady, które rządzą naszymi społeczeństwami w zwykłych czasach.
Moja ostatnia refleksja dotyczy Stanów Zjednoczonych. W październiku 2019 roku Ośrodek do spraw Bezpieczeńs
twa Zdrowotnego przy Uniwersytecie Johna Hopkinsa we współpracy z Economist Intelligence Unit opublikował raport (www.ghsindex.org) na temat gotowości na wypadek zagrożenia biologicznego, przyznający każdemu krajowi ocenę na podstawie kilku czynników. Stany Zjednoczone zajęły w tym rankingu pierwsze miejsce na świecie w kategoriach „Zapobieganie obecności czynników chorobotwórczych” i „Wczesne wykrywanie epidemii”, drugie po Wielkiej Brytanii w kategorii „Szybka reakcja i ograniczenie rozprzestrzeniania się epidemii”, pierwsze w kategoriach „Wystarczający i prężnie działający system ochrony zdrowia, przygotowany do leczenia chorych i ochrony pracowników medycznych” oraz „Zaangażowanie w rozbudowę potencjału krajowego, finansowanie i dostosowywanie się do norm międzynarodowych”. Raport oparty był na jakościowych odpowiedziach respondentów na całym świecie i nadzorowany przez grupę ekspertów. Być może pokazuje to tylko, że stopień przygotowania trudno oszacować ex ante. ale patrząc na to, co dzieje się dzisiaj w Stanach Zjednoczonych, wydaje się boleśnie zabawny. Niewydolność rządu federalnego w Stanach Zjednoczonych w zarządzaniu kryzysem, jego bierność, brak spójnych działań, dezorientacja, kłamstwa i oczywiste wpadki nie wymagają dokumentacji. W reakcji na kryzys Stany Zjednoczone nie zachowują się jak sprawne państwo, robią to jedynie niektóre stany. Mniej transparentne jest to, że administracja Trumpa w samym środku kryzysu nie omija okazji, by wykorzystać go do swoich celów politycznych oraz ekonomicznej korzyści swoich przyjaciół. Agencja Ochrony Środowiska ogłosiła zdecydowane złagodzenie zasad ochrony przyrody w odpowiedzi na pandemię koronawirusa, pozwalając elektrowniom, fabrykom i innym firmom samodzielnie decydować, czy są w stanie przestrzegać regulacji związanych z zanieczyszczeniem powietrza i wody („New York Times”, 26 marca). Zarządzenie amerykańskiego urzędu do spraw bezpieczeństwa drogowego (National Highway Traffic Safety Administration) z 30 marca dotyczące SAFE Vehicles Rule [ustawa regulująca dopuszczalną emisję gazów cieplarnianych przez pojazdy – przyp. aut.] obniża wymagane oszczędności i standardy emisji CO₂ do 1,5%, z 5% wymaganych pod poprzednią administracją, każdego roku do roku 2026 (cnat, 31 marca). Wydaje się zgodę na kilka nowych rurociągów oraz zwiększenie sprzedaży ropy i gazu. Administracja Trumpa ogłosiła, że nie otworzy na nowo rejestracji ustawy o dostępie do służby zdrowia (Obamacare). Grupy migrantów wysyła się z powrotem przez południową granicę bez przestrzegania procedur prawnych („Washington Post”, 9 kwietnia). Co więcej, na poziomie jednostek administracyjnych gubernatorzy w kilku konserwatywnych stanach wykorzystują pandemię jako pretekst do zakazu aborcji, łącząc przerywanie ciąży z planowymi operacjami, jak usunięcie katarakty czy wymiana stawów, które trzeba odłożyć, by oszczędzać cenny sprzęt medyczny („New York Times”, 6 kwietnia).
Rządy Stanów Zjednoczonych lubią metaforę wojny. Wypowiadają „wojny” ubóstwu, narkotykom i pandemii. Gdyby konfrontacja z pandemią rzeczywiście była wojną, Trump byłby zbrodniarzem wojennym odpowiedzialnym za śmierć wielu osób, której można było uniknąć.
***
19 kwietnia 2020
Nierówności
Nic nie jest dalsze od prawdy niż twierdzenie, że wirus to czynnik, który na wielką skalę wyrównuje nierówności społeczne. Clare Malone (538, 10 kwietnia) porównała dwie nowojorskie społeczności wyodrębnione na podstawie kodów pocztowych. Dzielnicę East Elmhurst (11 369 osób) zamieszkują głównie Latynosi (69%), a mediana przychodu gospodarstw domowych to 54 121 dolarów, przeciętna rodzina zaś składa się z 3,2 osoby; 11% rodzin to rodziny więcej niż dwupokoleniowe, mieszkające razem. Mieszkańcy dzielnicy East Elmhurst zatrudnieni są głównie w urzędach, usługach gastronomicznych i w branży budowlanej. Park Slope (11 215 osób) to głównie (w dwóch trzecich) biała społeczność, mediana przychodów gospodarstwa domowego to 123 583 dolary, a rodzina składa się z 2,4 osoby, przy czym 1,8% to dwa pokolenia mieszkające razem. Mieszkańcy Park Slope pracują na stanowiskach kierowniczych, w branży rozrywkowej, w edukacji i biznesie. Dzielnica East Elmhurst zajmuje drugie miejsce w mieście pod względem liczby osób zarażonych koronawirusem SARS-CoV-2 (najwyższa liczba występuje w sąsiedniej dzielnicy, w której znajduje się największe więzienie w stanie). W Park Slope liczba zakażonych jest najniższa.
Te przykłady to ekstrema, ale mapa dochodów i mapa występowania wirusa w Nowym Jorku pokrywają się niemal idealnie. Nie powinno nas to dziwić. Jeszcze przed epidemią dziesięciominutowa jazda metrem z Upper East Side do East Harlem była podróżą z miejsca, w którym oczekiwana długość życia wynosiła 85 lat, do miejsca, w którym wynosiła 76 lat. We Francji dwudziestominutowa podróż pociągiem ze stacji Luxembourg do Auberville oznaczała różnicę sześciu lat w oczekiwanej długości życia. Przypadki nadciśnienia, cukrzycy i astmy skorelowane są z przychodem. Współczynnik zgonów z powodu chorób krążenia pokrywa się z przychodem. Koronawirus to jedynie szkło powiększające nierówności w naszych społeczeństwach. Wirus pogłębia wcześniejsze nierówności klasowe poprzez dwa mechanizmy. Jeden polega na tym, że – z wyjątkiem lekarzy – ludzie „najważniejszych zawodów” to głównie kiepsko opłacani kasjerzy w sklepach spożywczych, pracownicy transportu, urzędnicy w bankach, farmaceuci, robotnicy, policjanci, pracownicy magazynów i dostawcy oraz pracownicy stacji benzynowych. Ryzyko zakażenia jest wśród nich różne, bo niektórzy stykają się tylko z kolegami z pracy, a inni z wieloma klientami, ale to właśnie oni w największym stopniu narażeni są na zakażenie. Drugi mechanizm zależy od wielkości gospodarstwa domowego. W roku 2019 mediana przychodu w Stanach Zjednoczonych wynosiła 35 435 dolarów na osobę w gospodarstwie domowym złożonym z dwóch osób i malała wraz z rosnącą liczbą osób przypadających na gospodarstwo domowe. Przy sześciu osobach wynosiła 14 803 dolary. Co więcej, te dwa mechanizmy wchodzą ze sobą w interakcję: osoby biedne częściej pracują w zawodach podstawowych, a ich rodziny są liczniejsze i wielopokoleniowe. To, że niektórzy mogą się izolować od wirusa, jest możliwe tylko dlatego, że inni się od niego nie izolują. W każdej chwili możemy myśleć o populacjach w trzech kategoriach: ci, którzy są chronieni, nawet niedobrowolnie, bo nie pracują, ci, którzy narażają się, świadcząc usługi tym, którzy są chronieni, i ci, którzy muszą być aktywni, by przetrwać, ale ich praca nie jest niezbędna do przetrwania innych – jak praca sprzedawcy kuponów na loterię. Nawet jeśli te trzy kategorie są heterogeniczne, można je uszeregować według przychodów (i zamożności), zanim wybuchła epidemia, od najwyższych do najniższych. Patrząc inaczej, niektórzy muszą przetrwać bez większego wpływu na życie innych, podczas gdy niektórzy narażają swoje zdrowie, by inni mogli być chronieni. „Pracownicy podstawowi” nie są bardziej niezbędni podczas pandemii niż w jakimkolwiek innym czasie i raczej mają niższe przychody niż ci, którzy korzystają z ich usług. Efekt koronawirusa polega na tym, że łączy nierówności przychodów z nierównościami zdrowotnymi, już istniejącymi, ale teraz mocno pogłębionymi. Na razie wiemy, że ponad 90% zgonów to zgony osób, które miały jedną z sześciu chorób współistniejących. Sam wiek ma znaczenie, choroby współistniejące także, zwłaszcza w połączeniu z podeszłym wiekiem. Stąd jedno z wyjaśnień zróżnicowanych śmiertelności jest takie, że biedni częściej chorują na te choroby, co – jak wiemy – jest prawdą. Ale to niejedyna historia: być może nawet w środku kryzysu biedni z mniejszym prawdopodobieństwem niż bogaci zostaną przyjęci do szpitala i skorzystają z wymaganego leczenia. W Stanach Zjednoczonych największe różnice społeczne interpretuje się przez pryzmat rasy. Rząd amerykański nie przedstawia rutynowych statystyk dotyczących zdrowia obywateli z podziałem na klasy. Z dostępnych danych wynika, że ciemnoskórzy obywatele częściej umierają na choroby serca w każdej grupie dochodowej. A zatem rasa ma znaczenie. Jednak skala różnic zdrowotnych pomiędzy grupami dochodowymi (lub innymi wyznacznikami klas) jest o wiele większa niż różnice pomiędzy białymi i czarnymi (Kawachi, I., Daniels, N., Robinson, D. (2005). Health Disparities by Race and Class: Why Both Matter. Health Affairs, 24(2), 343–52). I podczas gdy czarni i Latynosi są nieproporcjonalnie biedni, ponad dwie trzecie biednych to biali. To wszystko prawda o jednym z najbogatszych krajów świata. Skala nierówności jest jeszcze większa w biedniejszych państwach, nawet nie w tych najbiedniejszych. Średnia wielkość gospodarstwa domowego w Ameryce Łacińskiej w 2018 roku to 3,5 osoby, czyli więcej niż w East Elmhurst. Średnia wielkość gospodarstw domowych w dolnym kwintylu odbiorców przychodu wynosiła 4,4, a w najwyższym – 2,6 (CEPAL 2019. Anuario Estadistico de América Latina y el Caribe).
W 31 miejskich aglomeracjach Argentyny 5,7 miliona osób, czyli 20,4% ich populacji, żyje w gospodarstwach domowych, w których na jeden pokój przypadają 2–3 osoby, a kolejne 1,3 miliona ludzi z tych 20,4% (czyli 4,7% populacji tych miast) w gospodarstwach domowych, w których przypadają więcej niż 3 osoby na pokój (INDEC Indicadores de condiciones de vida de los hogares en 31 aglomerados urbanos. Primer semestre de 2019). W całej Ameryce Łacińskiej 10,5% mieszkańców miast nie ma bieżącej wody, a 33,7% kanalizacji. Na miejskich obszarach Argentyny 3,2 miliona ludzi nie ma dostępu do bieżącej wody, 9,4 miliona nie ma kanalizacji, a 10 milionów – dostępu do sieci gazowej (korzystają z butli z gazem). Większe gospodarstwa domowe zwiększają liczbę osób narażonych na niebezpieczeństwo, a wielopokoleniowe rodziny to większe ryzyko dla osób starszych. Uwięzienie w przeludnionych domach bez wody, bez wentylacji (jak w fawelach Rio czy São Paulo) jest niemal nie do zniesienia i tworzy silną presję, by nie przestrzegać kwarantanny. Jednocześnie wiele osób musi pracować, by przetrwać. Oto syntetyczny opis obecnej sytuacji w Argentynie, czyli w kraju, który podjął wszelkie środki ostrożności i zainicjował plan ochrony przychodów:
Nastąpiło gwałtowne zubożenie. Transfer środków państwowych
nie wystarcza na ratowanie tych, którzy już
wcześniej byli biedni. Ale podobnie jest z pracującymi
w szarej strefie albo samozatrudnionymi, którzy często
nie mieli ubezpieczenia społecznego. Ci ludzie, zarabiający
20–50 000 pesos miesięcznie, nie byli ekstremalnie
biedni, ale balansowali na granicy. Teraz lecą w przepaść.
(Agustin Salvia w wywiadzie dla „Clarin”, Buenos Aires,
19 kwietnia).
Jeśli nawet w Stanach Zjednoczonych 40% gospodarstw domowych nie może sobie pozwolić na nieprzewidziany wydatek rzędu 400 dolarów (dane Rezerwy Federalnej, 2018. Survey of Household Economics and Decisionmaking), można sobie tylko wyobrażać, że dla milionów gospodarstw domowych w biedniejszych krajach margines bezpieczeństwa wynosi zero. Meksykanie opisują ich jako ludzi, którzy żyją z dnia na dzień (al día), czyli natychmiast wydają wszystko, co zarobią. Moi przyjaciele, którzy zajmują się badaniem ubóstwa, szacują, że w ten sposób żyje 42% meksykańskiego społeczeństwa. Gospodarstwa domowe w dolnych 60% dochodów wydają co najmniej 50% tego dochodu na jedzenie i czynsz (Encuesta Nacional de Ingresos y Gastos de los Hogares. ENIGH. 2018). W Argentynie gospodarstwa domowe o najniższym poziomie wykształcenia wydają 36,2% swojego budżetu na żywność i 14% na czynsz i media, czyli też ogółem około 50% (Instituto Nacional de Estadistica y Censos. INDEC. 2019. Encuesta Nacional de Gastos de los Hogares 2017–1018. Resultados preliminares.) Nawet jeśli ograniczą wszystkie inne wydatki, nie mogą pozwolić sobie na spadek przychodu poniżej 50%. Stojąc przed wyborem śmierci z powodu choroby czy śmierci głodowej, wolą zaryzykować to pierwsze. Kompromis pomiędzy bezpieczeństwem i przetrwaniem jest o wiele ostrzejszy dla ludzi, którzy mało zarabiają, i o wiele ostrzejszy w biedniejszych krajach, w których większa część populacji zagrożona jest niedostatkiem żywności. Wskutek generalnej nierówności zdrowotnej większa liczba biednych umrze, jeśli ograniczenia związane z zamrożeniem gospodarki zostaną zniesione wcześniej, a z powodu nierówności majątkowych większa liczba biednych ucierpi, jeśli zostaną zniesione później. Rządy mogą wpłynąć na ten fatalny dylemat, oferując powszechny dochód gwarantowany, ale w krajach biedniejszych, już zadłużonych i mających większą szarą strefę, mają też mało zasobów, które mogą na to przeznaczyć. Kwestie etyczne związane z kryzysem nie są proste. Ci, którzy umierają wskutek koronawirusa, to konkretne osoby, mające twarz i nazwisko, natomiast ci, którzy być może umrą z głodu, wciąż są abstrakcyjni i anonimowi. A zatem, co zrozumiałe, większą wagę przykładamy do śmierci z powodu koronawirusa niż do długofalowych skutków, zwłaszcza dla biednych. „Świętość życia ludzkiego” nie daje wskazówek, co powinniśmy zrobić. Żyć teraz versus żyć później? Życie bogatych versus życie biednych? Życie starych versus życie młodych?