Polski problem z Zagładą

Polski problem z Zagładą

W październiku 1936 r. sąd w Warszawie rozpatrywał sprawę studentki Cywii Asterblum oskarżonej o szkalowanie dobrego imienia narodu polskiego. Wina pani Asterblum polegała na tym, że w czasie zajść antysemickich na Uniwersytecie Warszawskim zwymyślała bojówkarzy. Jak donosił „Warszawski Dziennik Narodowy”: „gdy młodzież akademicka demonstrowała przeciwko Żydom, usuwając ich z uczelni, Asterblumowa krzyczała pod adresem studentów »polskie bydło! Chamy!«. Żydówka została obita, po czym sprowadzono policjanta, który spisał protokół”. Za lżenie narodu polskiego warszawski sąd wymierzył żydowskiej studentce karę dwóch miesięcy pozbawienia wolności.
Cywia Asterblum i tak mogła być zadowolona z wyroku – według kodeksu karnego z 1932 r. lżenie narodu polskiego (w tym wypadku reprezentowanego przez endeckich bojówkarzy) niosło ze sobą karę trzech lat więzienia. Fakt, że ponad 80 lat później w polskim prawie znów pojawiła się sankcja trzech lat więzienia dla osób wyrażających się niedobrze o narodzie polskim, powinien nam wszystkim dać wiele do myślenia.

W tak zwanej nowelizacji ustawy o IPN mowa była o szkalowaniu dobrego imienia oraz o imputowaniu, że polski naród, polskie państwo lub jego instytucje były w jakikolwiek sposób odpowiedzialne za zbrodnie niemieckie podczas II wojny światowej. Nawet jeżeli władze – pod wielkim naciskiem światowej opinii publicznej – dokonały po kilku miesiącach dekryminalizacji ustawy o IPN, to bolesny problem pozostał. Problemem tym jest nierozwiązane i niedokonane rozliczenie z Zagładą.

Nikomu w Polsce nie trzeba przypominać rozmiaru tragedii i zniszczeń dokonanych przez Niemców w latach 1939–1945. Straty ludzkie były ogromne, a miasta leżały w ruinie. Symbolem spustoszenia stała się zniszczona Warszawa, w której w latach 1940–1943 wymordowano (bądź też z której wywieziono na śmierć) 450 tysięcy Żydów i gdzie później, w powstaniu sierpniowym, zginęło ponad 150 tysięcy Polaków. W październiku 1944 r. ponadmilionowe do niedawna miasto opustoszało, a specjalne niemieckie komanda niszczyły nieliczne ocalałe z pożogi domy, realizując rozkaz Hitlera nakazujący zrównanie Warszawy z ziemią. W styczniu 1945 r., kiedy wojska sowieckie oswobodziły stolicę, panorama miasta przypominała powierzchnię Księżyca. Jeżeli nawet inne miasta nie ucierpiały w tym samym stopniu co Warszawa, to okropne rany wojny widać było wszędzie. Trudno było znaleźć jakąkolwiek polską rodzinę, która nie poniosłaby jakichś strat; tysiące ludzi rozstrzelano, setki tysięcy wylądowały w obozach koncentracyjnych i w obozach pracy lub ucierpiały na różne sposoby na skutek działań jednego z najbardziej okrutnych systemów okupacyjnych w dziejach Europy.

Niemniej przeto istnieją różne stopnie zniszczenia i różne poziomy strat. Pomimo wielkich ofiar ogromna większość Polaków wojnę przeżyła. Jej koniec oznaczał dla polskiego społeczeństwa początek odbudowy, powolne gojenie się ran i planowanie przyszłości. Z Żydami sprawy wyglądały zgoła inaczej. Spośród około 3,2 miliona polskich Żydów, którzy znaleźli się pod niemiecką okupacją, do wyzwolenia dożyło niespełna 40 tysięcy. Innymi słowy, nie więcej niż 1,5% ocalało z rąk Niemców oraz ich miejscowych pomocników i popleczników. I to właśnie w tym miejscu, w którym mowa jest o pomocnikach w masowym mordzie, należy wspomnieć i pamiętać o Polakach funkcjonariuszach granatowej policji, o Polakach strażakach z brygad OSP oraz o zwykłych ludziach, polskich sąsiadach, którzy na różne sposoby i w różnym stopniu wzięli udział w niemieckim projekcie Zagłady, przyczyniając się do – jak to wówczas mówiono – „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej”. Niektórzy wzięli udział w rabunku żydowskiej własności, inni przeszukiwali getta, tropiąc ukrywających się, inni zajęli „pożydowskie” domy, a jeszcze inni składali donosy na policję.

W oczach wielu Żydów, którzy przeżyli okupację, w Polsce codzienne zagrożenia wiązały się właśnie z sąsiadami, z miejscowymi, z ludźmi, którzy świetnie wiedzieli, kto jest Żydem lub jak Żyda rozpoznać. Akty zdrady, mordy i szantaże ze strony polskich współobywateli odnotowane są w prawie wszystkich żydowskich świadectwach z tamtych lat. Poczucie dotkliwej krzywdy było wśród Żydów powszechne – o ile co do Niemców nikt nie miał żadnych złudzeń, o tyle od Polaków oczekiwano czegoś innego. Doświadczenia lat wojny były więc dla Polaków i dla Żydów zupełnie odmienne, a ciężar doznanych krzywd kładł się głębokim cieniem na powojennych relacjach. Oskarżenia o współwinę formułowane przez Żydów pod adresem Polaków zaraz po wojnie zostały – jako bezczelne i bezpodstawne – w sposób gwałtowny odrzucone. Tak działo się w roku 1945 – i tak dzieje się dziś, trzy pokolenia później.

Wczesną jesienią 1945 r. państwowy Urząd Odszkodowań Wojennych podliczył wstępnie straty biologiczne poniesione przez polskie społeczeństwo podczas wojny. Według tych szacunków w latach 1939–1945 zginąć miało 4,8 miliona polskich obywateli, w tym 3 miliony polskich Żydów. Jak się szybko okazało, tego rodzaju szacunki były – z punktu widzenia władz państwowych – zupełnie nie do przyjęcia. Jakub Berman, wzbudzający strach szef Służby Bezpieczeństwa, zauważył, że „jeżeli uznamy, że wymordowano 3 miliony Żydów, to musimy znacznie podwyższyć liczbę polskich ofiar”. W notatce zatytułowanej Ustalić liczbę zamordowanych na 6 milionów Berman oświadczył, że należy zrównać liczbę ofiar: każdemu po równo, po 3 miliony. Berman był Żydem, ale przede wszystkim był komunistą. Na tyle dobrze orientował się w nastrojach ludności, by zdawać sobie sprawę, że uznanie żydowskich strat na poziomie prawie dwukrotnie wyższym niż polskie ściągnęłoby na komunistów spore kłopoty. Nową władzę wielu i tak postrzegało nie tylko jako sowiecką agenturę, lecz również jako „żydowskich sługusów”. Co po wojnie często występowało w jednym pakiecie pojęciowym. Dziś zresztą ten pakiet pojęciowy wygląda bardzo podobnie. Według Bermana jedyną drogą do wprowadzenia w obieg publiczny informacji o 3 milionach wymordowanych Żydów było odpowiednie podciągnięcie w górę liczby zabitych Polaków – aż do „żydowskiego” poziomu. Tak więc zadekretowano w 1945 r. i tak się wykłada w szkołach po dziś dzień, 74 lata po tym, jak Berman wydał swoje zarządzenie.

Chęć wyniesienia własnego cierpienia do poziomu Zagłady ma swoją nazwę. Badacze Holokaustu określają to dziwne zjawisko jako Holocaust envy, czyli „zazdrość Zagłady”. I zazdrość ta nie jest wcale ograniczona do Polski. A w celu ochrony narodowych mitów, półprawd i nieprawd, nie do pogodzenia z historią Zagłady, nacjonaliści w Polsce (i w innych krajach naszego regionu) budują mechanizmy ochronne, którym siłę coraz częściej nadaje mocne ramię państwa.

Pionierskie osiągnięcia w dziedzinie nakładania kar więzienia na historyków prowadzących niezależne badania należą do Rosji, gdzie prezydent Dmitrij Medwiediew ustanowił w roku 2009 specjalną komisję, której celem było „postawienie tamy fałszowaniu historii w sposób sprzeczny z interesami Rosji”. Jak można się domyślać, fałszowanie historii zgodnie z interesami Rosji nie przeszkadzało prezydentowi Miedwiediewowi. W 2014 r. w Dumie przegłosowano tak zwany artykuł 354.1 kodeksu karnego, na mocy którego zdelegalizowano jakiekolwiek „próby rehabilitacji nazizmu oraz sugerowania, że akcje Sprzymierzonych (w tym Związku Sowieckiego) były w jakikolwiek sposób kryminalne”. Oczywiście nie chodzi o żaden nazizm, lecz o zbrodnie popełnione przez Sowietów w latach 1939–1941, kiedy kwitła przyjaźń między Hitlerem i Stalinem. Lub też o jakiekolwiek inne zagadnienie z historii najnowszej, które ściera się z oficjalnie lansowaną przez władze wizją historii. Niebawem Ukraina poszła śladem Rosji. W 2015 r. prawodawcy w Kijowie przegłosowali kilka praw, które miały ułatwić badaczom zrozumienie tego, czym tak naprawdę jest historia. Prawo 2538–1 o „upamiętnieniu bojowników o wolność Ukrainy w XX wieku” stwierdza, że: „Kto publicznie neguje słuszną sprawę bojowników walczących w XX wieku o ukraińską niepodległość, obraża godność ludu Ukrainy i podlega karom”. Wśród bojowników o niepodległość Ukrainy znajdują się jednak nacjonaliści z OUN i UPA, których rola w wymordowaniu ukraińskich Żydów jest bezsporna, nie kwestionuje jej żaden poważny historyk.

Rosyjskie i ukraińskie posunięcia w dziedzinie kryminalizacji historii nie przeszły bez echa w Polsce. Triumfalistyczna narracja nacjonalistyczna, która już od dawna stanowiła podstawę polskiej polityki historycznej, zyskała na sile po dojściu do władzy nacjonalistów spod znaku PiS. Po zdobyciu prezydentury oraz Sejmu PiS z wielką energią zabrało się do budowania i wzmacniania narodowych mitów, które spajają jego elektorat oraz – rzecz o podstawowym znaczeniu – pozwalają PiS szukać zwolenników wśród ludzi ideologicznie dość odległych. W dziele tworzenia mitów (polityka „godnościowa”) podstawowa rola przypada zmaganiom z historią oraz z upamiętnianiem Holokaustu. Ukoronowaniem wysiłków propagandowych prowadzonych przez polskie władze jest lista „błędnych kodów pamięci” opracowana w MSZ i rozesłana jesienią 2016 r. do polskich placówek konsularnych i do ambasad na całym świecie. Lista „błędnych kodów pamięci” ma pomóc historykom (oraz dziennikarzom i innym ludziom pióra) uniknąć potencjalnie kosztownych pomyłek. „Błędne kody – jak twierdzą władze w Warszawie – fałszują rolę Polski podczas II wojny światowej”. Większość inkryminowanych zwrotów nie przypadkiem odnosi się do historii Zagłady. A oto, tytułem przykładu, niektóre z „błędnych kodów pamięci”, o których – w wypadku ich wykrycia w publikacjach zagranicznych – powinniśmy powiadomić najbliższą polską placówkę dyplomatyczną celem przeprowadzenia dalszych działań: „polskie ludobójstwo”, „polskie zbrodnie wojenne”, „polskie masowe mordy”, „polskie obozy internowania”, „polskie obozy pracy” oraz – co najważniejsze – „polski udział w Zagładzie”.

To, że część polskiego społeczeństwa wzięła udział w niemieckich działaniach eksterminacyjnych, to, że dziesiątki tysięcy polskich Żydów zginęły z rąk Polaków bądź zostały przez nich wydane na śmierć, jest dziś wielkim nieobecnym w szkołach, w polityce informacyjnej państwa, na zależnych i niezależnych wystawach, w muzeach i upamiętnieniach. W miejsce poważnej – nieraz bolesnej – dyskusji o przeszłości natrafiamy na prawie automatyczną reakcję obronną, którą można nazwać „obroną Sprawiedliwych”. Nie sposób dziś znaleźć jakąkolwiek oficjalną państwową deklarację dotyczącą Zagłady, która nie wzmiankowałaby Sprawiedliwych Polaków niosących pomoc ginącym Żydom. W 2015 r. podczas ogólnopolskiego badania młodzieży szkół ponadgimnazjalnych prawie połowa uczniów (46%) odpowiedziała, że mordu w Jedwabnem dopuścili się Niemcy na Polakach ukrywających Żydów. Kolejne 26% badanych stwierdziło, że w Jedwabnem Niemcy, działając wespół z Rosjanami, wymordowali polskich jeńców wojennych. Jedynie niecałe 15% odpowiedziało, że winnymi mordu na Żydach byli Polacy, osłonowo dodając, że działo się to przy udziale Niemców. Nie jest to jednak przejaw ignorancji, lecz skutek nachalnej indoktrynacji, w której przebijają echa męczeństwa katyńskiego przemieszane z serwowanym przy każdej okazji kultem Sprawiedliwych. Sondaż przeprowadzono cztery lata temu. Można założyć, że dziś, w rytm narastającej hurrapatriotycznej narracji oraz narodowych zaostrzeń podstaw programowych w szkołach, wyniki byłyby jeszcze ciekawsze. Nie ulega wątpliwości, że tego typu okaleczona świadomość historyczna ucieszy nacjonalistów, którzy dzierżą dziś ster polskiej polityki historycznej. Furda, że odbywa się to kosztem gwałtu na własnej historii, istotne, że narodowym mitom nic nie zagraża. Tyle zostało z dyskusji jedwabieńskiej, która, jak wielu do niedawna się łudziło, w sposób gruntowny przeorać miała świadomość historyczną polskiego społeczeństwa. Nic bardziej błędnego. Problematyka została najwyraźniej otorbiona, a miejsce krytycznej refleksji nad historią stosunków polsko-żydowskich podczas wojny zajął rozdęty do niesłychanych rozmiarów mit Sprawiedliwych Polaków.

Sama Irena Sendlerowa, którą władze chciały wykorzystać w marcu 1968 r. do celów propagandowych („jak to Polacy ratowali Żydów”), stanowczo odmówiła wzięcia udziału w haniebnej kampanii. „To zły czas” – powiedziała wówczas Sendlerowa. Jej słowa powinny brzmieć jak sygnał ostrzegawczy w uszach tych, którzy dziś – stając w jednym szeregu z Rydzykiem oraz z władzami – budują nowy Front Jedności Narodowej oparty na narodowym samozadowoleniu. W kakofonii optymistycznej narracji ginie proste stwierdzenie, że Polacy ratujący Żydów w czasach Zagłady stanowili przerażoną mniejszość wystawioną nie tylko na terror okupanta, lecz także na wrogość szerokich rzesz polskiego społeczeństwa, wśród którego na tego rodzaju działania po prostu nie było przyzwolenia. Rzecz charakterystyczna, że wielu polskich Sprawiedliwych dziesiątki lat po wojnie wolało swoje odznaczenia odbierać w głębokiej tajemnicy, byle tylko sąsiedzi się nie dowiedzieli. Że jeżeli komuś należy się tytuł żołnierzy wyklętych (aby odwołać się do trafnego określenia Jana Tomasza Grossa), to właśnie im – ludziom, którzy potrafili iść pod prąd i którzy jeszcze do niedawna musieli ukrywać swoje czyny w obawie przed gniewną reakcją sąsiadów. Ale celem polskiej polityki historycznej nie jest poszukiwanie prawdy, lecz utrwalanie narodowych mitów i „obrona dobrego imienia narodu” – i tu odpowiednio spreparowana opowieść o Sprawiedliwych staje się potężnym argumentem o niebagatelnej sile rażenia. „Obrona Sprawiedliwych” umożliwia bowiem wypchnięcie żydowskich ofiar na margines świadomości historycznej Polaków oraz na ich stopniowe zastąpienie szlachetnymi i pełnymi poświęcenia chrześcijanami. Ten proces dejudaizacji Holokaustu został zdefiniowany przez izraelskiego historyka Manfreda Gerstenfelda jako „próba osłabienia rzekomej żydowskiej władzy nad tym ludobójstwem, tak aby można było posłużyć się pamięcią Zagłady w innym celu”. W naszym przypadku tym innym celem jest wkomponowanie Zagłady w krąg narodowej mitologii i martyrologii.

Czas jest dziś bić na alarm – historia stała się narzędziem walki politycznej w stopniu nieznanym od dziesięcioleci. Niedocenianie wagi, jaką może mieć fałszowanie historii w życiu polskiego społeczeństwa, kosztowało nas wszystkich drogo, a w najbliższej przyszłości kosztować może o wiele więcej.

Jan Grabowski

Jan Grabowski – profesor historii na Uniwersytecie w Ottawie, wykładał też we Francji, Izraelu, Polsce i USA. Członek-założyciel Centrum Badań nad Holocaustem pan. W 2011 roku został powołany na szefa Studium nad Rasizmem i Antysemityzmem im. Friedricha Carla von Oppenheima w Instytucie Yad Vashem w Jerozolimie. W latach 2016–17 przebywał w Waszyngtonie na stypendium Ina Levine w Centrum Badań nad Holokaustem im. Jacka i Mortona Mandelów przy Amerykańskim Muzeum Pamięci Holokaustu. Jest autorem bądź redaktorem 15 książek, opublikował też ponad 60 artykułów naukowych. Jego książka „Hunt for Jews. Betrayal and Murder in German-occupied Poland” otrzymała nagrodę Instytutu Yad Vashem za 2014 rok. Jest współautorem i współredaktorem (z Barbarą Engelking) dwutomowego dzieła „Dalej jest noc. Losy Żydów w wybranych powiatach okupowanej Polski”, opublikowanego w kwietniu 2018 r.

Tekst publikowany na licencji Creative Commons. Uznanie autorstwa 3.0 (prawo przedruku z podaniem autora i źródła)